Ale dziewczyna szła uparcie dalej z oczyma wbitymi w ziemię, nie słuchając jej wcale. Pozostawiwszy z prawej strony kościół Świętego Jana, skręciła w wąską ulicę Kurzą, gdzie słychać było gdakanie kur, gęsi i kaczek.
Niskie malowane domy z szyldami o jaskrawych barwach i starymi, ży- dowskimi napisami były pozostałością z czasów, kiedy ulicę zamieszkiwali Żydzi. Garin de Brazey mieszkał na krańcach Burgu, we wspaniałym pałacu otoczonym wysokim murem, który stał na rogu ulicy Portelle, gdzie złotnicy mieli swe zbytkowne sklepy. Gdy dotarły do Burgu, kotły handlarzy podrobami pracowały właśnie pełną parą. Katarzyna zatkała nos, aby nie wdychać obrzydliwego smrodu krwi i tłuszczu. Na targu panował ogromny rozgardiasz i trudno było się poruszać wśród rzeźniczych straganów poustawianych na samym środku ulicy i wymijać wieśniaków z koszami peł- nymi jarzyn. Katarzyna lubiła krzątaninę targową, ale dzisiejszego ranka ten ruch ją złościł. Weszła na ulicę Pergaminników, zostawiając za sobą hałaśliwy Burg, kiedy jakiś człowiek przykuł jej wzrok. Duży i silny, ubrany od stóp do głów w zrudziałą skórę, miał długie ręce i trochę przygarbioną postawę, co sprawiało, że przypominał dużą małpę. Jego siwe włosy, przycięte w kwadrat, wystawały spod czerwonego kaptura. Posuwał się powoli, wskazując białym kijem wybrane produkty, które sprzedawcy z bojaźliwym pośpiechem wkładali do koszyka służącej, postępującej tuż za nim. Widok tego człowieka przyprawił Katarzynę o drżenie, a Sara wyraziła słowami wspólny przestrach.
- To mistrz Józef Blaigny... - szepnęła.
Katarzyna nie odpowiedziała i odwróciła głowę. W istocie, to sam kat miasta Dijon robił zakupy...
* * * Twarz rannego tworzyła jasną plamę w głębi komnaty, która wydała się Katarzynie olbrzymia i posępna. Wielkie okiennice z barwionego dębu, na wpół przymknięte za wysokimi witrażowymi oknami z krzyżownicami, zatrzymywały prawie całkowicie światło słoneczne. Po wejściu za służącym do komnaty musiała się na chwilę zatrzymać, aby przyzwyczaić oczy do półmroku. Dał się słyszeć powolny i odległy głos.
- Cóż za łaska, moja droga!... Nie ośmieliłbym się nawet marzyć o takim zainteresowaniu z twojej, pani, strony...
W głosie zabrzmiały jednocześnie odrobina ironii, zaskoczenia i pogardy, ale Katarzyna nie zastanawiała się nad tym, co mógł myśleć pan domu. Musiała załatwić do końca podjętą przez siebie misję. Zrobiła parę kroków. W miarę jak postępowała do przodu, oczy jej zaczęły rozróżniać coraz lepiej przedmioty i wspaniały, ale surowy wystrój komnaty. Garin leżał w wielkim łożu usytuowanym w najbardziej oddalonym rogu pomieszczenia, naprzeciw okien. Łoże obciągnięte było jednolitym fioletowym aksamitem, a jedyną ozdobę stanowiły srebrne sznury: ciężkie zasłony podniesiono. U wezgłowia widniała tarcza herbowa pana de Brazeya z zagadkową dewizą „Nigdy" powtórzoną kilkakrotnie na wstędze.
„Dewiza, która wyraża odmowę lub odpycha, ale kogo i co?" - pomyślała Katarzyna.
Gdy się zbliżała, Garin patrzył na nią bez słowa. Miał na sobie strój tego samego koloru co obicie łoża, przykryte prześcieradłem i narzutą z czarnego futra, i był bez nakrycia głowy, jeśli nie liczyć niewielkiego opatrunku na czole. Po raz pierwszy Katarzyna zobaczyła go bez kaptura i miała wrażenie, że stoi przed kimś obcym. Na tle bladej twarzy i krótkich ciemnych włosów, przetykanych nitkami siwizny, czarna przepaska na oku nabierała tragicznej wymowy, bardziej widoczna niż w cieniu kaptura.
Katarzyna poczuła, że jej pewność znika w miarę posuwania się krok za krokiem po śliskich płytach z czarnego marmuru w kierunku archipelagu małych dywaników o przytłumionych kolorach.
W komnacie, której kamienne ściany obito fioletowym aksamitem, nie było wiele mebli. Znajdowały się tu kredens z hebanu, ozdobiony wspaniałymi figurkami z kości słoniowej, stół między dwoma karłami* ustawionymi w pobliżu okna, na którym połyskiwała szachownica z ametystu i srebra; na podwyższeniu stał olbrzymi, okazały fotel z litego srebra i kryształu oraz podnóżek z dwoma stopniami, przykryty dywanikiem.
* Karto - popularne w Renesansie krzesło nożycowe (przyp. tłum.). Prawdziwy tron... Właśnie ten pański fotel wskazał dziewczynie Garin.
Usiadła niepewnie, ale nabrała odwagi, gdy ręce jej wsparły się na srebrnym oparciu. Odetchnęła i zapytała: - Jesteś, panie, poważnie ranny?
- Już się zastanawiałem, czy straciłaś, pani, głos. Prawdę powiedziawszy, od momentu kiedy weszłaś do komnaty, jesteś tak przerażona, jak oskarżony przed trybunałem. Nie, nie jestem poważnie ranny, ale dziękuję za troskę. Cios sztyletem w ramię i guz na głowie. Można powiedzieć, że to nic. Czy cię uspokoiłem, pani?
Troska, którą okazała, mierziła ją. Zdała sobie sprawę, że nie może dłużej udawać. Zresztą, po cóż chronić się za wygodną zasłonę światowych grzeczności, gdy chodzi o życie człowieka?
- Powiedziałeś, panie - rzekła, podnosząc głowę i patrząc mu w twarz - że wyglądam jak oskarżona i nie pomyliłeś się. Przychodzę prosić o sprawiedliwość.
Czarne brwi skarbnika uniosły się nad przepaską i jedynym okiem.
Jego głos zadźwięczał metalicznie: - Sprawiedliwość? Dla kogo?
- Dla człowieka, który cię zaatakował. Zrobił to na moje polecenie...
Cisza, która zapadła między srebrnym fotelem a aksamitnym łożem, ciążyła jak topór kata. Garin nie zmarszczył brwi, ale Katarzyna spostrzegła, że zbladł jeszcze bardziej. Nie opuszczając głowy, zacisnęła palce na kryształowej chimerze zdobiącej zakończenie poręczy fotela. Widząc kamienną twarz Garina, czekała cała drżąca, na słowa, które miały paść z tych zaciśniętych ust. Tylko brzęczenie pszczoły zagłuszało zgiełk uliczny i przytłumiło panującą ciszę. Dziewczynę ogarnął paniczny strach. Garin de Brazey nadal milczał. Patrzył na nią, a w jego jedynym oku i w pustym oczodole tkwiła siła mocniejsza od spojrzeń tysiąca oczu. Ciało młodej dziewczyny napięło się jak do skoku lub ucieczki. Nagle ranny przemówił.
Jego głos był obojętny, bezbarwny. Zapytał tylko: - Chciałaś, pani, żeby mnie zabito? Więc aż tak mnie nienawidzisz?
- Nie, nie mam nic przeciwko tobie, panie! Nienawidzę myśli o tym małżeństwie i właśnie chciałam je zniszczyć. Nie chciałam twojej śmierci...
- Zapewne, książę Filip znalazłby kogoś innego na moje miejsce!
Sądzisz, pani, że bez wyraźnego rozkazu zgodziłbym się, żebyś nosiła moje nazwisko, abym cię poślubił? Zbyt mało cię znam i jesteś bardzo niskiego stanu, ale...
Czerwona po uszy Katarzyna przerwała mu z wściekłością: - Panie, nie masz prawa mnie znieważać! Tego ci zabraniam. Za kogo się uważasz! Jesteś tylko synem złotnika, tak jak i ja.
- Nie znieważam cię, pani. Mówię, jak jest, i byłbym wdzięczny, gdybyś pozwoliła mi skończyć. Chociaż tyle powinnaś dla mnie zrobić po tym nocnym zajściu. Mówiłem więc: jesteś, pani, niskiego stanu i bez majątku, ale piękna, mogę nawet powiedzieć, że jesteś najpiękniejszą niewiastą, jaką kiedykolwiek widziałem i, bez wątpienia, jaką kiedykolwiek oglądał książę. Jeśli otrzymałem rozkaz, aby cię poślubić, to w określonym celu: wprowadzenia na dwór i do łoża pana, dla którego jesteś przeznaczona!
Katarzyna zerwała się na równe nogi.
- Nie chcę. Nie zgadzam się, aby dostarczono mnie księciu Filipowi jak jakąś rzecz lub niewolnicę!...