- Druga świnia powinna być gdzieś blisko. Idź dalej sama, spotkamy się przy klasztorze Sióstr Miłosierdzia. Tam zawsze zatrzymują się ze skazańcem w drodze do Montfaucon, aby dodać mu trochę otuchy. Siostry podają mu kielich wina, trzy kawałki chleba i krucyfiks do ucałowania, ten, który znajduje się przy bramie klasztoru. Straże wtedy zawsze są mniej czujne. Spróbuję wykorzystać ten moment. Bądź gotowa na mój znak!...
Mówiąc to, cały czas nie spuszczał oczu ze świni, która po skończonym posiłku wpadła w uliczkę Kaznodziejów, gdzie powinna znajdować się jej towarzyszka oraz ich pastuszek. Katarzyna zobaczyła, że Landry rzucił się w ślad za zwierzęciem i oboje zniknęli w ciemnej uliczce.
Ruszyła za nimi. Jednak, pozbawiona towarzystwa Landry'ego i jego opiekuńczości, poczuła zmęczenie. Bolały ją stopy, mięśnie nóg miała napięte od wysiłku. Nagle w świetle łuczywa zauważyła jasne włosy Michała i poczuła, jak szybko wracają jej siły. Zmusiła się nawet, aby przyspieszyć i zdecydowanie wmieszała się w ostatnie szeregi tłumu.
Dostanie się do środka nie było jednak łatwe ani przyjemne, gdyż wszyscy w nadmiernym podnieceniu potrącali się i tratowali nawzajem, broniąc upatrzonych pozycji. Ale dziewczynę pchało do przodu coś silniejszego niż strach przed ciosami. W końcu udało jej się dogonić łuczników z eskorty; w odległości kilku metrów zauważyła wysoką postać więźnia ściśniętego pomiędzy żelaznymi kolczugami dwóch zbrojnych mężów. Szedł dumnie wyprostowany, z wysoko uniesioną głową. Był tak piękny, że Katarzyna patrzyła jak urzeczona. Idąc z tyłu, odmawiała żarliwie wszystkie modlitwy, jakie była w stanie sobie przypomnieć, ubolewając, że brakuje jej religijnej erudycji Luizy, która znała odpowiednie modły na każdą okoliczność do wszystkich świętych w niebie.
Niebawem orszak dotarł do bram klasztoru Sióstr Miłosierdzia.
Zakonnice zostały już uprzedzone i oczekiwały skazańca. Około dziesięciu czarno-białych postaci ze spuszczonymi oczami zgromadziło się na schodach kaplicy wokół matki przełożonej z pastorałem w ręku. Jedna z nich trzymała cynową tacę, na której ułożono kawałki chleba, druga niosła pękaty dzbanuszek i kubek. Łucznicy zatrzymali się przed nią. Serce Katarzyny trzepotało jak oszalałe. Moment był odpowiedni, lecz nie dostrzegła nigdzie ani śladu Landry'ego...
Capeluche chwycił koniec sznura, którym związany był Michał, i owinął go sobie wokół dłoni, aby poprowadzić skazańca do kościoła.
Kiedy eskorta rozstąpiła się, robiąc dla nich przejście, powietrze przeszyło przeraźliwe wycie. Z ciasnej uliczki wybiegły jak oszalałe dwie świnie, które z przeraźliwym kwikiem natarły na żołnierzy, przewracając kilku z nich. Nieszczęsne zwierzęta miały przyczepione do ogonów zapalone lonty armatnie, co było przyczyną ich szału i kwików. Łuczywa zostały przewrócone, parząc kilka osób, podczas gdy zwierzęta, nieprzytomne z bólu, tratowały, kogo popadło. Przez dłuższą chwilę trwało zamieszanie.
Nikt nie zauważył, jak Landry z nożem w ręku wślizgnął się za świniami dobrego świętego Antoniego, przeciął sznur trzymany przez kata i pchnął skazańca w stronę wąskiego zaułka biegnącego wzdłuż klasztornego muru.
Poturbowani powoli przychodzili do siebie, licząc kontuzje, podczas gdy kilku śmiałków usiłowało schwytać zwierzęta. Jedynie Katarzyna śledziła całą tę błyskawiczną akcję, której powodzenie zależało od szybkiej decyzji i odwagi Landry'ego. Ona również rzuciła się w wąski zaułek tonący w ciemnościach i ugrzęzła w lepkim błocie, potykając się o kamienie i odpadki.
Nagle dobiegi do jej uszu zduszony głos Landry'ego.
- To ty, Katarzyno? Prędzej... Musimy się pospieszyć!
Mrok był tak gęsty, że raczej zgadywała, niż mogła widzieć dwie postaci, jedną wysoką, drugą niższą. Zaułek wił się bez końca, jakby miał się wkrótce wtopić we wnętrze ziemi. Upiorne kształty na wpół powalonych domów majaczyły z obydwu stron, jak złe duchy. W głębi tych nieznanych uliczek nie rozbłyskiwało nawet najsłabsze światełko. Rozlatujące się drzwi domów były pozamykane, okna z wyrwanymi okiennicami straszyły ciemnością. Katarzyna była już tak zmęczona, że prawie nie mogła biec. Z oddali dały się słyszeć okrzyki tłumu, który odkrył ucieczkę. Troje młodych ludzi przyspieszyło kroku.
W ciemności Katarzyna potknęła się o kamień i upadła z okrzykiem bólu, lecz natychmiast silna ręka Landry'ego podniosła ją i zmusiła do dalszego biegu.
Uliczki mnożyły się i krzyżowały, przerywane ciemnymi i lepkimi schodami, które prowadziły do mrocznych otchłani, tworząc rodzaj labiryntu, z którego nie widać było wyjścia. Nagle otworzył się przed nimi błotnisty i śmierdzący plac, otoczony bezkształtnymi ruderami, walącymi się jedna na drugą. Ich spiczaste, popękane dachy tworzyły rozpadliny i wyglądały jak olbrzymie wyszczerbione zęby. Mury z krzywo ociosanych kamieni, zlepionych błotem, napęczniały jak dojrzewający wrzód pod ciężarem konstrukcji przesączonej wodą. Spadło kilka kropel deszczu.
- Jeżeli będzie padać, to dla nas bardzo dobrze - powiedział Landry, zatrzymując się i dając znak pozostałym, aby uczynili to samo. Wyczerpani i zziajani oparli się o jakiś mur, aby odpocząć. Wydawało się, że serca wyskoczą im z piersi. W tej dzielnicy panowała głęboka cisza, która aż dzwoniła w uszach. Katarzyna, cała rozdygotana, wyszeptała: - Nie słychać ich. Myślisz, że już nie biegną za nami?
- Biegną, lecz noc jest zbyt ciemna i nie uda im się tu dotrzeć. Na razie nic nam nie grozi.
Oczy dziewczyny przywykły już do ciemności. Zaczęła rozróżniać obskurne, trędowate rudery, jedyną dekorację tego miejsca. Z drugiej strony placu dojrzała słabe światełko ogarka w żelaznej klatce z wykrzywionymi prętami; jego płomień kładł się nisko, smagany siekącym deszczem. Po czarnym niebie gnały pierzaste chmury przykrywające tę oazę ciszy, wokół której huczało miasto. Landry szerokim gestem wskazał plac.
- To Wielki Dziedziniec Cudów. W Paryżu jest takich kilka. Lecz ten jest najważniejszy, należy do króla żebraków.
- Ależ - przerwała zaskoczona i przerażona Katarzyna - tutaj nie ma nikogo!
- Jeszcze jest za wcześnie. Żebracy powracają do swoich kryjówek dopiero wtedy, gdy inni udadzą się do własnych domów... i to nie zawsze.
Mówiąc te słowa, Landry starał się uwolnić z więzów Michała.
Młodzieniec, nieruchomo oparty o mur, poddawał się tym próbom, ciężko dysząc. Był wyczerpany, gdyż nie jest łatwo uciekać ze związanymi rękami.
Kiedy Landry wykonał ostatnie cięcie i zerwał pęta więźnia, ten zaczerpnął głęboko powietrza i potarł bolące nadgarstki.
- Dlaczego to uczyniliście? - spytał zmęczonym głosem. - Dlaczego uratowaliście mi życie? Kim jesteście, że tak narażacie się dla mnie? Czyż nie wiecie, że grozi wam szubienica?
- Och! - bąknął Landry od niechcenia. - Zrobiliśmy to ot tak sobie...
ponieważ uznaliśmy, że jesteś, panie, zbyt młody, aby zawisnąć. Ja nazywam się Landry Pigasse, a to Katarzyna Legoix. Obydwoje mieszkamy przy Pont-au-Change, a nasi ojcowie są złotnikami.
Ręka Michała spoczęła łagodnie na głowie Katarzyny.
- Dziewczyna o złotych włosach!... Zauważyłem cię wcześniej, gdy mnie wiązali. Nigdy jeszcze nie widziałem takich włosów... - wyszeptał głosem, który poruszył Katarzynę bardziej niż dotyk jego dłoni.