Выбрать главу

Wzruszony Richemont ujął dłoń swej jasnowłosej narzeczonej i ucałował ją czule.

- Słodka pani, wybierając cię moje serce się nie myliło. Arnold, skłoniwszy się Bretończykowi, wskazał dumnie na innego rycerza w zbroi, który stanął w progu sali.

- Pan de Xaintrailles pomoże mi w walce, jeśli zajdzie taka potrzeba.

Przybysz stał z odsłoniętą głową; miał rudą niczym marchewka czuprynę i drwiący uśmiech na ustach. On również był wielki i dobrze zbudowany. Wezwany, podszedł kilka kroków i ukłonił się.

Filip Burgundzki wstał z wysiłkiem ze swego fotela, wspierając się nadal jedną dłonią o poręcz.

- Panowie - powiedział. - Aby nie zbrukać ziemi naszego gospodarza, biskupa Amiens, wasz pojedynek, który rozsądzi Bóg, odbędzie się za trzy dni u mnie w Arras. Daję wam moje słowo, iż zostaniecie przyjęci uprzejmie i będzie wam zapewnione bezpieczeństwo. A teraz, ponieważ jest to wieczór uciech, zapomnij, panie, o pojedynku i przyłącz się do zabawy.

Duma w końcu przyszła Filipowi w sukurs, zapanował nad sobą, tak że nikt nie był w stanie odgadnąć, jakie burzliwe uczucia nim miotają po tej publicznej obrazie. Jak przystało na księcia panującego, miał olbrzymie po-czucie godności. Co więcej, ufając wielkiej sile bastarda de Vendome, mógł małym kosztem ofiarować sobie luksus bycia szlachetnym i okazać gościnność wobec najbardziej zdeklarowanego wroga. Ale Arnold de Montsalvy obojętnie nałożył hełm i jednym ruchem podniósł przyłbicę. Po- nure spojrzenie ponownie rzuciło wyzwanie w szare oczy księcia Filipa.

- Wielkie dzięki, książę. Jeśli chodzi o ścisłość, moi nieprzyjaciele pozostają nimi nadal, a piję tylko z przyjaciółmi. Spotkamy się za trzy dni na polu walki. Teraz wracamy do Guise. Z drogi!

Skłaniając szybko głowę, rycerz odwrócił się i ruszył wolno do drzwi.

Zanim to uczynił, jego wzrok prześlizgnął się po zebranych. Przez moment zatrzymał się na Katarzynie, a młoda kobieta, bliska łez, zobaczyła błysk w jego czarnych oczach. Wyciągnęła nieznacznie ręce w jego kierunku, ale Arnold de Montsalvy był już daleko. Wkrótce za dwoma rycerzami zatrzasnęły się bramy. Kiedy postać czarnego rycerza była już niewidoczna, Katarzynie wydało się, że wszystkie światła zgasły jednocześnie, a rozległa sala stała się ciemna i zimna. W tym momencie fanfary obwieściły początek wieczerzy.

Rozdział jedenasty

Pole walki

Biesiada była dla Katarzyny prawdziwą udręką. Pragnęła znaleźć się sama w zaciszu swojej komnaty, żeby wspominać do woli tego, który pojawił się tak niespodzianie w jej życiu. Widok Arnolda wywołał omdlenie jej serca; po odejściu rycerza zaczęło bić coraz uporczywiej. Kiedy czarna postać zniknęła za dębowymi drzwiami, Katarzyna musiała przywołać cały zdrowy rozsądek, aby za nim nie pobiec, tak gwałtowna była siła popy- chająca ją ku niemu. Wiedziała dobrze, jak by ją potraktował, ale za samą tylko możliwość porozmawiania z nim, dotknięcia go, poczucia na sobie ciężaru mrocznego spojrzenia, oddałaby wszystkie skarby świata. Gdyby mogła znaleźć się chociaż na mgnienie oka w jego ramionach, z radością sprzedałaby duszę diabłu. Przez cały wieczór rozmawiała, uśmiechała się, przyjmowała hołdy dla swej urody, ale jej usta i oczy reagowały machinalnie. W rzeczywistości była nieobecna duchem w pałacu w Amiens.

Wraz z Arnoldem de Montsalvym i panem de Xaintrailles'em pędziła drogą do Guise, ku obozowi stronników króla Karola. Oczami pełnymi miłości, które nigdy się nie mylą, widziała postać z czarnej stali, pochyloną nad końskim karkiem, twarz o mocnym profilu, zaciśnięte usta, słyszała ciężki galop koni, szczęk zbroi, a nawet bicie serca Arnolda pod stalowym pancerzem... Była razem z nim, tak blisko, że wydawało się, iż tworzą jedno ciało. Nie zwróciła uwagi na suchy ton głosu Garina, gdy zarządził: - Wracamy!

Wszystko straciło znaczenie od momentu zjawienia się Arnolda: Garin i jego bogactwo, Filip i jego miłość. Chociaż we wzroku, jakim ją obrzucił Arnold, opuszczając salę, nie było żadnej zachęty, lecz tylko złość i pogarda, wydało jej się, że błysnął w nim też pewien rodzaj podziwu. Tym nikłym płomykiem rozświetlała swoje marzenie. Bez wątpienia czuł do niej nienawiść, pogardzał nią, ale Abu-al-Khayr powiedział, że Arnold jej pragnie. W czasie powrotu z Garinem do domu nad zielonym kanałem poczuła, że wracają jej siły do walki. Cel jej życia znalazł się tuż obok. Nie był już tak niedostępny, gdyż dumny hrabia de Montsalvy mógł patrzeć z pogardą na siostrzenicę sukiennika, ale jako pani de Brazey stała się mu równa. Katarzyna zrozumiała, że zawdzięcza to małżeństwu z Garinem.

Teraz stanowiła integralną część jego świata dumy i splendoru, czy tego chciał, czy też nie, a tego wieczoru przekonała się o blasku i sile swej urody.

Ileż to razy wzrok Filipa spoczął na niej, a ilu innych mężczyzn na nią spoglądało! Wszyscy do siebie podobni, a każdy z wyrazem pożądania na twarzy. Tego wieczoru Katarzyna poczuła w sobie siłę, aby usunąć wszelkie przeszkody stojące między nią i jej miłością i przysięgła sobie, że zniweczy nienawiść Arnolda do rodziny Legoix. Czy będzie mógł winić ją za śmierć Michała, jeśli dowie się, że o mało nie zginęła, chcąc go ratować, że Gaucher, jej ojciec, został powieszony, a ich dom zniszczony?

Katarzyna zdała sobie sprawę, że pragnie ze wszystkich sił tego do dzisiaj tak odległego człowieka i nie spocznie, dopóki nie stanie się jego na zawsze. Tak rozmyślając, powróciła do domu i udała się do swojej izby.

Wówczas przypomniała sobie o mężu, gdyż spostrzegła, że po raz pierwszy towarzyszył jej do sypialni. Oparty łokciem o kominek, spoglądał na nią z ciekawością, ale z jego nieruchomego oblicza niczego nie mogła wyczytać.

Posłała mu przelotny uśmiech, podając Sarze długi, aksamitny płaszcz, który miała narzucony na suknię.

- Nie jesteś, panie, zmęczony? - zapytała. - Ja jestem wyczerpana. Tylu ludzi, taki upał.

To mówiąc, skierowała się do toaletki. Lustro odbiło olśniewający obraz, ożywiony jeszcze bardziej blaskiem czarnego diamentu na czole.

Sądząc, że Garin przyszedł za nią, aby odebrać cenny kamień, szybko odpięła złoty łańcuszek i podała mu klejnot.

- Proszę, oddaję ci, panie, twój cenny skarb. Widzę, że chcesz go szybko schować w jakimś bezpiecznym miejscu.

Ale Garin odepchnął wyciągniętą dłoń. Na jego wąskich wargach pojawił się pogardliwy uśmiech.

- Zatrzymaj go, pani! Przyszedłem tutaj za tobą, gdyż chcę ci zadać jedno pytanie: od jak dawna znasz pana de Montsalvy'ego?

Te słowa zbiły Katarzynę z tropu; z przyzwyczajenia zaczęła szukać wzrokiem Sary. Ale Cyganka usunęła się po cichu, widząc, że jej pan pragnie pozostać u żony. Katarzyna odwróciła głowę, wzięła grzebień z kości słoniowej i zaczęła wolno rozczesywać włosy.

- Czemu sądzisz, panie, że go znam?

- Twoje wzruszenie było zbyt widoczne. Nie drżałabyś tak mocno, nie znając go. Więc zadam jeszcze raz pytanie: skąd go znasz, pani?

Ton Garina był bardzo grzeczny, a jego głos nie wzniósł się ponad zwyczajne, niskie tony. Żądał odpowiedzi i musiał ją otrzymać. Najlepiej byłoby powiedzieć mu prawdę lub przynajmniej jej część. W kilku słowach przedstawiła mu wydarzenie, jakie miało miejsce na drodze do Tournai, kiedy wraz z Mateuszem znaleźli rannego rycerza. Opowiedziała, jak zawieźli go do oberży i jak Abu-al-Khayr opatrzył młodzieńca.