Выбрать главу

Katarzyna przeczuwała niejasno, że czas odpoczynku należy już do przeszłości, a przyszłość będzie trudna, że zedrze sobie skórę z kolan i rąk na bolesnej drodze usianej ostrymi kamieniami, na której pojawił się dopiero R S pierwszy zakręt. Jak brzmiało zdanie, które kiedyś szeptał Abu-al-Khayr?

Droga miłości jest wybrukowana ciałami i krwią. Była gotowa zostawić swe ciało, strzęp po strzępie, swą krew, kropla po kropli, na ciernistej drodze, aby zdobyć tę miłość, chociażby tylko na godzinę, gdyż w tej jedynej godzinie potrafiłaby zamknąć tchnienie swego życia i całą swą miłość. Pytanie Ermengardy sprowadziło ją brutalnie na ziemię.

- A jeśli jutro bastard de Vendome zabije Arnolda?

Katarzynę ogarnęła fala strachu, wypełniła jej usta goryczą, pojawiła się w wystraszonym spojrzeniu. Myśl, że ukochany mógłby umrzeć, nawet nie postała w jej głowie. Było w nim coś niezniszczalnego. Był samym życiem i wydawało się, że jego ciało jest równie wytrzymałe jak stal jego zbroi. Katarzyna odrzucała z całych sił obraz Arnolda leżącego na piasku areny w pękniętej zbroi, z której wypływa purpurowa krew. Śmierć nie mogła go zabrać, gdyż należał do niej, Katarzyny! Ale słowa Ermengardy wydrążyły w murze pewności małą szczelinę, przez którą zaczęła przenikać trwoga. Jednym skokiem zerwała się na nogi, chwyciła opończę i otuliła się nią.

- Gdzie idziesz? - zdziwiła się Ermengarda.

- Idę zobaczyć się z nim! Muszę z nim porozmawiać, muszę mu powiedzieć...

- Co?

- Nie wiem! Że go kocham! Nie mogę pozwolić, aby zginął w walce, zanim powiem, ile dla mnie znaczy.

Na pół szalona, rzuciła się w kierunku drzwi. Ermengarda chwyciła w locie połę jej płaszcza, złapała ją za ramiona i zmusiła, aby siadła na skrzyni.

- Czyś zwariowała? Ludzie króla rozbili obóz poza miastem, w pobliżu pola walki, a bastard de Vendome wzniósł swój namiot z drugiej strony. Po R S raz pierwszy straże księcia Filipa otaczają pole walki wspólnie ze Szkotami króla Francji, którymi dowodzi Buchan*. Nie tylko nie będziesz mogła przekroczyć bram miasta, chyba że opuścisz się po linie wzdłuż muru, ale i tak nie dostaniesz się do obozu. Zakładając nawet, że ci się powiedzie, nie pozwolę ci tam pójść.

* Jan Stuart, książę Buchan, wielki konetabl Francji. Nie jest powszechnie wiadomo, że w czasie wojny stuletniej Szkocja walczyła u boku Francji. - A dlaczegóż to? - krzyknęła Katarzyna bliska płaczu.

Silne palce Ermengardy gniotły jej ramię. Ale nie miała do niej żalu, gdyż pod szorstkością Burgundki kryła się czułość. Jej czerwona twarz przybrała nagle niespotykany wyraz godności.

- Kiedy mężczyzna idzie się bić, nie potrzebuje pocałunków i łez kobiety: one osłabiają jego odwagę i rozmiękczają stanowczość. Arnold de Montsalvy uważa cię za kochankę księcia Filipa. Z tego powodu będzie walczył z większą pasją, z większym zapałem. Jeśli wyjdzie z tego żywy, będzie czas, aby wyprowadzić go z błędu i nęcić rozkoszami miłości.

Katarzyna wyrwała się gwałtownie z rąk przyjaciółki. - A jeśli zginie?

Jeśli jutro zabiją mi go?

- Wtedy -wykrzyknęła Ermengarda - nie pozostanie ci nic innego, jak zachowywać się z godnością, pokazać, że chociaż urodzona w mieszczańskiej rodzinie, naprawdę zasługujesz na obecną pozycję! Będziesz miała do wyboru: zadać sobie śmierć, jeśli nie boisz się Boga, lub pójść do klasztoru, gdzie zagrzebują się żywcem te, których rany nie chcą się zabliźnić. To, co możesz zrobić dla mężczyzny, którego kochasz, Katarzyno de Brazey, to uklęknąć tutaj, obok mnie, i modlić się, modlić i jeszcze raz R S modlić! Może Pan Jezus i Matka Boska ochronią go i zwrócą nam żywego.

* * * Pole walki wytyczone było za murami miasta, na obszernym, pustym terenie, wzdłuż którego płynęła rzeka Scarpe. Na wprost rzeki wybudowano w dwóch rzędach prowizoryczne, przypominające wieże trybuny suto zdobione dywanami, tarczami herbowymi, proporcami i jedwabnymi chorągwiami, otaczające wielką lożę dla księcia, jego sióstr i książęcych gości. Na każdym końcu ogrodzenia, wzdłuż którego tłoczył się już tłum, ustawiono dla każdego z przeciwników duży namiot, pilnowany przez żołnierzy.

Kiedy Katarzyna przybyła na pole walki w towarzystwie Ermengardy, rzuciła obojętne spojrzenie na dekorację, popatrzyła bez zainteresowania na wielki namiot z purpurowego jedwabiu, nad którym powiewała chorągiew z herbem bastarda de Vendome. Przedstawiał wizerunek lwa przekreślonego czerwoną wstęgą, na znak, że jego właściciel pochodzi z nieprawego łoża.

Jej wielkie, fiołkowe oczy spoczęły na drugim namiocie, gdzie zgrupowali się Szkoci konetabla w srebrnych zbrojach, z zatkniętymi piórami białej czapli, podczas gdy straż Filipa w czarnych kolczugach otaczała namiot bastarda. Wstrząśnięta Katarzyna odgadywała obecność Arnolda za delikatnymi ścianami z niebieskiego jedwabiu z większą pewnością, niż gdyby popatrzyła na srebrną tarczę z czarnym krogulcem zawieszoną u wej- ścia. Serce popychało ją ku niemu. Odczuwała ból, wyobrażając sobie duchową samotność tego, który w środku przygotowywał się na śmierć.

Podczas gdy w namiocie de Vendome'a wrzało jak w mrowisku, gdyż panowie i paziowie chodzili tam i z powrotem ruchliwą i wielobarwną falą, niebieskie ściany namiotu Arnolda nie poruszały się wcale. Wszedł tylko kapitan!

- Gdybym nie był pewien, że nasz młody zarozumialec jest w środku - powiedział tuż za Katarzyną nosowy głos -przypuszczałbym, że ten namiot jest pusty.

Ermengarda de Chateauvillain, trudząca się wyborem poduszki, na której chciała usadowić swoje szerokie siedzenie, podniosła oczy, tak jak i Katarzyna, i zobaczyła mężczyznę dwudziestosiedmio- lub dwudziestoośmioletniego, jasnowłosego, szczupłego i eleganckiego, lecz pełnego próżności. Młody człowiek był z pewnością przystojny, ale Katarzyna miała wrażenie, że zbyt jest tego świadom. Jednakże Ermengarda wzruszyła tylko ramionami i zaczęła gderać: - Nie wygaduj głupot, panie de Saint-Remy. Młody de Montsalvy z pewnością nie należy do osób, które uciekają w ostatniej chwili.

Jan de Saint-Remy uśmiechnął się do niej drwiąco, przekroczył bezceremonialnie ławkę, na której obie damy zamierzały usiąść, i znalazł się w ich rzędzie.

- Wiem o tym lepiej niż ty, pani. Pamiętaj, że byłem pod Azincourt.

Podziwiałem tam waleczność chłopca, który nie miał więcej niż piętnaście, szesnaście lat. Mój Boże, cóż za lew! Wywijał cepem w walce wręcz niczym chłop na polu żyta. Tak naprawdę powiedziałem to wyłącznie, aby zwrócić na siebie uwagę i zostać w końcu przedstawiony tej czarującej istocie, którą podziwiam z oddali od trzech dni - damie z czarnym diamentem!

Posłał Katarzynie tak promienny uśmiech, że ta wybaczyła mu jego próżność, tym bardziej że tak gorąco chwalił Arnolda! Teraz młody człowiek wydał się jej o wiele bardziej sympatyczny i mniej pyszałkowaty. Miał na sobie wspaniały zielony kaftan z naszytymi cienkimi, złotymi wstążkami przypominającymi jasną czuprynę targaną przez wiatr. Zawadiackie, sterczące nad głową pióro umocowane było na bereciku w kształcie dzbanka na kwiaty, jakiego nikt inny tutaj nie nosił. Ermengarda wybuchnęła śmie- chem.

- Czemu tego nie powiedziałeś od razu, tylko owijasz w bawełnę! Moja droga Katarzyno, stoi przed tobą pan Jan Lefebvre de Saint-Remy, rodem z Abbeville, prywatny doradca Jego Wysokości księcia, wielki specjalista w sprawach heraldyki i znawca dworskiej mody. Co do ciebie, drogi przyjacielu, stoisz przed panią Katarzyną de Brazey, żoną naszego wielkiego skarbnika i damą dworu księżnej wdowy.