- Powstrzymaj swój zapał, młodzieńcze! - wkroczyła do akcji Ermengarda, zakładając rękawiczki. - To ja będę się zajmować panią de Brazey i jestem w stanie zabawić ją sama! A ty, panie kapitanie, dopilnuj swych ludzi, noclegów i drogi! Sądzę, że wystarczy ci zajęć!
Ofuknięty w ten sposób kapitan najeżył się. Katarzyna tymczasem podała mu rękę.
- Nie besztaj kapitana zbyt surowo, Ermengardo! Pan de Roussay jest moim oddanym przyjacielem i pod jego opieką jesteśmy bezpieczne.
Kapitan, nieco pocieszony, udał się do swoich ludzi, chciał bowiem wraz z nimi przed drogą wypić strzemiennego. Tymczasem ładowano bagaże na mulice, a kobiety zajęły miejsca w lektyce. W obawie przed złodziejami obie wzięły ze sobą kuferki z klejnotami. Kuferek Katarzyny ze słynnym czarnym diamentem w środku wart był fortunę.
W końcu ruszyli. Pogoda była paskudna i po polach hulał wiatr. Jakub, zgodnie z rozkazami, prowadził orszak okrężną drogą przez Cambrai, zamiast zmierzać prosto na południe. Chciał ominąć Peronne i hrabstwo de Vermandois, gdzie przebywali ludzie Karola VII. Kapitan nie zniósłby, gdyby droga jego sercu Katarzyna wpadła w ich ręce.
Towarzystwo Ermengardy, pomimo jej zapewnień, nie było zbyt rozweselające. Zaledwie ułożyła się na poduszkach obok przyjaciółki, wierna swoim przyzwyczajeniom zapadła w głęboki sen i cała jej rozmowa podczas jazdy polegała na potężnym chrapaniu. Jednakże na postojach,w oberżach czy klasztorach, gdzie zatrzymywali się na nocleg, odzyskiwała żywotność i apetyt.
Katarzyna, pozostawiona swoim myślom, wspominała niedawne wydarzenia. Od dnia pobicia nie widziała się z Garinem ani razu. Za to on codziennie zasięgał o żonie wiadomości przez służącego lub raz czy dwa razy przez Mikołaja Rolina.
Oprócz codziennego zdobywania informacji Garin nie uczynił żadnej próby zbliżenia się do Katarzyny. Wkrótce dowiedziała się, że mąż wyjeżdża w interesach do Gandawy i Brugii. Przed opuszczeniem miasta, w przeddzień jej wyjazdu, nie przyszedł się z nią pożegnać. Zresztą dla niej nie miało to najmniejszego znaczenia, a nawet wolała uniknąć spotkania. Długo zastanawiała się, co mogło spowodować jego atak szału, i doszła do wniosku, że obawiał się wpaść w niełaskę księcia, gdyby ten się dowiedział, że Katarzyna odwiedziła Arnolda w jego namiocie. Nie mogło być inaczej.
Bo wzbudzenie w nim zazdrości było rzeczą raczej niemożliwą.
Podróż przebiegała spokojnie, chociaż przejazd przez Szampanię nie należał do przyjemności. Miasteczka zrównane z ziemią, ludzie o wynędzniałych twarzach uciekający z miejsc pożogi z resztkami dobytku i zwierząt, które udało im się ocalić. Grupy uciekinierów ciągnęły drogami w poszukiwaniu schronienia na ziemiach Burgundii. Katarzyna i Ermengarda rozdawały biedakom, co mogły, a kapitan de Roussay musiał nieraz siłą przepędzać wygłodniałe hordy otaczające lektykę. Ten obraz ludzkiej niedoli napawał serce Katarzyny przerażeniem.
Pewnego wieczoru, kiedy podróżni po opuszczeniu Troyes zbliżali się ku granicom Burgundii i mieli zatrzymać się na nocleg, na drodze ukazała się dziwna grupa ludzi, długi pochód kobiet i mężczyzn o śniadych twarzach, z oddali wyglądających na uchodźców z pobliskiego miasteczka. Z bliska prezentowali się niezwykle. Kobiety miały na głowach wełniane turbany, zawiązane pod brodą,a na sobie kolorowe spódnice i koszule z grubego lnu, z głębokim przecięciem pod szyją. Niosły małe, śniade dzieci, na wpół nagie.
Inne dzieci kołysały się w koszykach zawieszonych po bokach mulic. Oczy kobiet błyszczały jak węgielki, a zęby lśniły bielą kości słoniowej. Na ich szyjach widać było sznury drobnych monet. Mężczyźni mieli czarne brody zakrywające im prawie całą twarz, nosili filcowe, wypłowiałe kapelusze, krzykliwe, często podziurawione stroje, a także przytroczone do boku krótkie sztylety i miecze. Mówili dziwnym językiem. Za nimi ciągnęły konie, psy i ptactwo domowe. Idąc, śpiewali tęskną melodię, którą Katarzyna kiedyś słyszała. Podniósłszy firankę, wychyliła się z lektyki, aby lepiej ją słyszeć, i nagle zobaczyła Sarę na mulicy, przemykającą w pobliżu jak błyskawica.
Cyganka z rozwianymi włosami i błyszczącymi oczami pędziła w stronę dziwnych wędrowców, wydając radosne okrzyki.
- Co jej się stało? - spytała wyrwana ze snu Ermengarda. - Oszalała, czy co? A może zna tych ludzi?
Sara tymczasem zatrzymała swoją mulicę przy mężczyźnie wyglądającym na przewodnika i wdała się z nim w rozmowę. Był młody i chudy jak tyczka; choć odziany w łachmany, postawę miał iście królewską.
Katarzyna nigdy dotąd nie widziała Sary tak radosnej. Cyganka zwykle śmiała się rzadko i mówiła niechętnie. Nie lubiła tracić czasu ani mówić po próżnicy. Tylko raz, w tawernie Jakuba Marynarza, Katarzyna odkryła jej prawdziwe oblicze. Teraz, patrząc na rozświetloną wewnętrznym ogniem twarz Sary rozprawiającej w uniesieniu ze śniadym mężczyzną, uczuła w sercu niemiłe ukłucie.
- Możliwe, że zna tych wędrowców - odparła. - Sądzę, że w jej żyłach płynie ta sama krew...
- Co takiego? Chcesz powiedzieć, że ci łachmaniarze ze swoimi nożami i oczami czarnymi jak węgiel...
- ...są, podobnie jak ona, Cyganami. Opowiedziałam ci przecież kiedyś jej historię.
Na znak Katarzyny de Roussay zatrzymał orszak i wszyscy zaczęli przypatrywać się Sarze. Serce Katarzyny napełniło się smutkiem. Cyganka była tak zaabsorbowana rozmową z mężczyzną o ciemnej cerze, że zapomniała o bożym świecie. Nagle odwróciła się i spotkawszy spojrzenie Katarzyny, podbiegła do niej.
- To są ludzie z mojego plemienia! - rzuciła radośnie. - Myślałam, że już ich nigdy nie zobaczę, lecz spełniła się stara przepowiednia: plemiona wyruszyły w drogę, żeby dotrzeć aż tutaj. To plemię, tak jak ja, przybyło od strony Wielkiego Błękitnego Morza. Ci pochodzą z wyspy Modon spod góry Gype, a ja z Cypru, wyspy Afrodyty. Czyż to nie cudowne?
- Owszem - przerwała Ermengarda - ale czy długo będziemy tu jeszcze stali?
Sara nie raczyła jej odpowiedzieć, tylko zwróciła się błagalnie do Katarzyny: - Proszę cię, pozwól mi spędzić tę noc z nimi. Będą obozować z najbliższym miasteczku, w którym i my mieliśmy się zatrzymać.
- Czy to jest aż takie ważne dla ciebie?
Sara chciała coś odpowiedzieć, lecz Katarzyna miękkim ruchem ręki nakazała jej ciszę i uśmiechnęła się.
- Nie musisz nic mówić, wydaje mi się, że cię rozumiem. Idź do swoich braci, lecz nie zapomnij o mnie!
Sara nachyliła się pospiesznie i musnęła ustami dłoń Katarzyny, po czym szybko pobiegła do swoich, zostawiwszy mulicę pod opieką żołnierza z eskorty. Po chwili dołączyła do smagłego mężczyzny. Wyglądała tak, jakby odnalazła kochanka, jej oczy błyszczały, a usta zdobił radosny uśmiech. Ermengarda pokręciła głową.
- Ciekawa jestem, czy wróci do nas jutro rano. Katarzyna zadrżała i z niepokojem spojrzała na hrabinę.
- Dlaczego miałaby nie wrócić? Jej miejsce jest przy mnie...
- Było! Do tej pory ta kobieta, oderwana od swoich korzeni, od bliskich, nie miała nadziei, że kiedykolwiek ich ujrzy. Ty byłaś jej jedyną przystanią. Lecz teraz, kiedy odnalazła swoich... No, nie płacz już - dodała szybko, widząc, że oczy przyjaciółki zachodzą łzami. - Ona cię kocha... i może wróci. Ale zatrzymajmy się jak najszybciej na nocleg. Jestem okrutnie głodna i na dodatek zaczyna padać.
Mała karawana ruszyła w dalszą drogę i wkrótce ich oczom ukazały się wieże kościoła w miasteczku, w którym mieli stanąć na noc.