- Dziękuję za twą wspaniałomyślność, ale nie zgadzam się. Jeśli ty jesteś winny, to ja również...
- Bzdury! - wykrzyknął Arnold z wściekłością. - Działałem sam!
Niepewny wzrok biskupa przesuwał się z jednego na drugie. Zwąchał jakąś tajemnicę i chciał ją wyjaśnić.
- Kat was pogodzi - powiedział, śmiejąc się ochryple. - Jeśli wyjawisz mi swoje nazwisko, zrozumiem może lepiej. Czy jesteś, jak pani de Brazey, zbiegiem z Burgundii?
Nieopisana pogarda wykrzywiła twarz Arnolda.
- Ja? Burgundczykiem? Znieważasz mnie, biskupie. Nie mam już nic do stracenia i mogę wyjawić ci swoje imię. Pomoże ci przynajmniej zrozumieć, że nie mam nic wspólnego z tą wariatką. Nazywam się Arnold de Montsalvy i jestem kapitanem Karola! Ona jest Burgundką. Jej bliscy w czasach Caboche'a zabili mojego brata. A ty chciałbyś, abym miał z nią coś wspólnego? Jesteś szalony, biskupie, jeśli uwierzysz w podobną rzecz...
Z oczu Katarzyny wytrysnęła struga łez. Z pewnością Arnold chciał ją ocalić, ale nie mogła znieść pogardy, z jaką się do niej odnosił. Krzyknęła z rozpaczą: - Więc znowu mnie odpychasz... nawet teraz. Dlaczego nie chcesz, abym z tobą umarła? Powiedz dlaczego?
Wyciągnęła ku niemu skute łańcuchami dłonie, gotowa czołgać się do jego stóp, aby usłyszeć jakieś łagodniejsze słowo. Zapomniała o tej groźnej scenerii, w jakiej się znajdowali, o nieprzyjaznym prałacie, który jej słuchał.
Istniał dla niej jedynie ten tak namiętnie kochany mężczyzna, który odrzucał ją w tej ostatniej godzinie. Niewzruszony Arnold patrzył prosto przed siebie z zaciśniętymi zębami.
- Skończmy z tym, biskupie. Każ ją wypuścić. Wyznam ci wszystko, co uczyniłem przeciw tobie.
Ale Piotr Cauchon wybuchnął śmiechem i, pełen wesołości przepełnionej żółcią, usadowił się w swoim fotelu. Otworzył szeroko usta, w których ukazało się kilka popsutych zębów, jakie mu pozostały, i śmiał się na oczach więźniów. Następnie czknął i się uspokoił. Przesunął językiem po zeschniętych wargach jak tłusty kot, który zamierza zjeść mysz.
Nieprzyjazny błysk zapalił się w jego oczach, podczas gdy spojrzenie spoczęło na pojmanych. Jego tłusta dłoń chwyciła Arnolda za kołnierz kaftana.
- Jeden z Montsalvych, czyż tak? Zapewne brat Michała. I sądzisz, że uwierzę w twoją bajeczkę. Sądzisz, że jestem chory na umyśle, lub przypuszczasz, że mam krótką pamięć? Puścić ją? Twoją wspólniczkę?
Przecież wiem lepiej niż kto inny, jak bardzo ona i jej bliscy byli oddani twojej rodzinie.
- Legoix oddani mojej rodzinie? Chyba straciłeś zmysły?
Tak szalona złość ogarnęła tłustego biskupa, że aż zaczął się dusić.
Dostał czkawki, lecz jego słowa nie straciły nic na jasności.
- Nienawidzę, gdy ktoś kpi sobie ze mnie. Byłem jednym z przywódców Caboche'a w czasie zamieszek. Wiem lepiej niż ty, że byli Legoix i Legoix. Chcesz mi wmówić, że nie wiesz, że ta nędznica, będąc jeszcze dzieckiem, starała się uratować twojego brata? Że jestem zbyt zidiociały, żeby sobie nie przypomnieć, iż dwójka dzieci odbiła więźnia, którego prowadzono na Montfaucon, z narażeniem własnego życia i z odwagą godną lepszej sprawy, że ukryli go w piwnicy ojca dziewczynki... W piwnicy Gauchera Legoix'a, tego przeklętego złotnika, którego rozkazałem natychmiast powiesić na jego własnym szyldzie. Gauchera Legoix'a, jej rodzonego ojca! - Palcem drżącym z wściekłości wskazywał na Katarzynę, słuchającą go z radością i wzruszeniem, których nie mógł pojąć. Dusząc się z wściekłości... dodał: - Ona, Katarzyna Legoix... ta ladacznica, ukryła twego brata w swoim łóżku, a ty ośmielasz się mnie prosić, biedny głupcze, abym ją wypuścił!
- Nie w łóżku - zaprotestowała Katarzyna, której oburzenie przywróciło jasność myślenia. - W piwnicy!
Ale Arnold nie słuchał już ani jej, ani Cauchona. Patrzył tylko na nią, tak jak jeszcze nigdy tego nie czynił. Z drżącym sercem Katarzyna spoglądała na niego. W czarnych oczach młodzieńca zobaczyła wielką radość, tyle miłości i pasji, których nie miała nadziei zobaczyć już nigdy. Nie spuszczając z niej oczu, wyszeptał: - Nie wiesz, biskupie, co dla mnie uczyniłeś. Gdybyś wiedział, bardzo byś tego żałował. Katarzyno... moja miłości... moja jedyna, cudowna miłości... czy będziesz mogła mi kiedyś wybaczyć?
Byli teraz bardzo daleko od tej ponurej wieży, od wilgotnych murów i od kapryśnego starca, który dusił się w fotelu, łapiąc z charczeniem powietrze uciekające z chorych płuc. Złość, której dał się porwać, wywołała gwałtowny atak rozedmy. Z głębi gardła wydobywał się charkot, z trudem łapał powietrze. Ale choćby umarł w ich obecności, Katarzyna i Arnold, zajęci sobą, nie zwróciliby na to uwagi. Korzystali z tej tak nieoczekiwanej chwili, która zniszczyła wszystkie istniejące między nimi przeszkody, która zamieniła w kupę popiołu wszystkie minione lata, wszystkie urazy, niechęć i dawne okrucieństwa.
- Nie mam ci nic do wybaczenia - szepnęła w końcu Katarzyna ponieważ teraz możesz mi uwierzyć, że cię kocham...
Charczenie biskupa zwabił mnicha, który wznosząc ręce do nieba, rzucił się na pomoc zwierzchnikowi. Ten między kolejnymi dwoma atakami kaszlu wskazał na więźniów drżącą ręką: - Wrzuć ich do lochów.
Łucznicy wyprowadzili ich z sali, a oni nadal patrzyli na siebie. Skute ręce nie pozwalały im się dotykać, ale niemy język spojrzeń czynił ich bliskimi, jak jeszcze nigdy dotąd. Obydwoje mieli pewność, że zawsze byli dla siebie stworzeni, że się wzajemnie uzupełniają, że każde jest całym światem dla drugiego i w tym szczęściu zapomnieli nie tylko o wszystkim, co tak długo ich dzieliło, lecz także o śmierci, która ich czekała.
Strażnicy tak się bali, aby więźniowie nie kontaktowali się ze sobą, że zamknięto ich w oddzielnych wieżach, na samym dnie lochów. Arnold został przykuty w podziemiach dzwonnicy, a Katarzyna w więzieniu wieży Dwóch Herbów. W ten sposób między nimi a wieżą Bouvreuil, gdzie więziono Dziewicę, powstał tragiczny trójkąt. Mimo że Katarzyna znalazła się po raz pierwszy w tak strasznym miejscu, bo spuszczono ją na linie do błotnistej jamy, gdzie nie dochodziło żadne światło, była tam tak szczęśliwa, jak nigdy w pałacu Filipa ani w zbytkownym domu zmarłego męża. Miłość zastępowała jej światło, ciepło i wszystko to, czego jej brakowało.
Znajdowała się w stanie łaski, a myśli o Arnoldzie podtrzymywały ją na duchu. Jedynie gdy myślała o jego cierpieniach, czuła się nieszczęśliwa.
Obawiała się tylko jednego: że nie zobaczy go przed śmiercią. Ale ta obawa nie trwała długo. Zbyt dobrze znała Piotra Cauchona i wiedziała, że nie pozbawi się on wybornej zabawy: aby każde z nich obserwowało męki zadawane drugiemu.
Jednak czas upływał i nic się nie działo. Nie było jeszcze ani sędziów, ani przesłuchań i strażnik milczał. Katarzyna wyliczyła po częstotliwości zmian warty, że minęło pięć albo sześć dni. Ale nie była tego pewna w norze, gdzie nie dochodził najmniejszy promyk słońca. Z pewnością gdyby trwało to jeszcze dłużej, wpadłaby w rozpacz. Ale tak się nie stało. Któregoś dnia blask pochodni oświetlił śmierdzącą norę, a na linie zjechał po uwięzioną strażnik.
Znalazła się w pełnym słońcu, na dziedzińcu zamkowym, mrużąc oczy niczym nocny ptak. Żołnierze, którzy zdawali się na nią czekać, wybuchnęli gromkim śmiechem, patrząc, jak niezdarnie porusza się w więzach. Jeden z nich schwycił wiadro wody i wylał na Katarzynę, wrzeszcząc: - Fu! Ale ta dziewka cuchnie!
Zabawa spodobała się innym. Kto tylko mógł, zaczął wylewać na Katarzynę wodę. Zimna woda początkowo sprawiała jej przykrość, ale słońce grzało już dobrze. Poczuła się lepiej, gdy błoto z lochów zaczęło spływać z niej z każdym wiadrem wody... Ale wkrótce dowódca wydał krótki rozkaz i żołnierze zaprzestali zabawy. Ociekająca wodą Katarzyna poczuła nagle radość w sercu: z wieży dzwonnicy wyszedł Arnold, słaniając się na nogach, szedł po omacku, ze skutymi rękami. Był wychudzony i brudny. Strażnicy otoczyli ich, toteż nie mogli podejść do siebie, ale młodzieniec żył, więc radość jej nie miała granic. Łańcuchy zastąpiono sznurami i zaczęto ich prowadzić, popychając lancami, w kierunku zwodzonego mostu. Z pewnością wybiła godzina śmierci, prowadzono ich na jakiś plac w mieście, gdzie stracenie miało służyć ludziom ku przestrodze...