Walter nie odpowiedział. Szedł już wielkimi krokami w stronę zwodzonego mostu. Obie kobiety ruszyły za nim. Dotarli do mostu, przeszli przezeń i ujrzeli, że prosto przed nimi ciągnie się stara uliczka Porte-Drouaise, której nierówna nawierzchnia prowadziła do pałacu biskupiego.
Żelazne szyldy pomalowane były żywymi kolorami, małe drewniane domki pochyliły się, jakby uklękły pod ciężarem dużych brązowych dachów, ale wszędzie było pusto - rozpaczliwie i niepokojąco pusto.
Trójka podróżnych posuwała się teraz wolniej. Ta pozbawiona życia ulica wywierała na nich - mimo woli - zatrważające wrażenie, więc stąpali niemal na palcach. Bramy domów były zamknięte, wszystkie żaluzje opuszczone, żaden ludzki kształt nie ukazywał się ich oczom. Nawet obie oberże sprawiały wrażenie opuszczonych. W połowie zbiegającej w dół drogi, obok omszałej studni o brzegach zaokrąglających się pod trzema łukami z kutego żelaza, roztaczał się szerszy widok: dwie zabite gwoździami bramy. Spojrzawszy na to, Sara i Walter zbledli, a Katarzyna przyglądała się im, nic nie rozumiejąc.
Nagle ciszę zaludniły głosy. Ze wzgórka uświęconego pielgrzymkami odbywającymi się tu już od tysiąclecia rozbrzmiała pieśń kościelna śpiewana głosami szorstkimi, niskimi. Zapewne byli to mnisi, którzy szli w procesji, bowiem pieśń się przybliżała. Katarzyna rozpoznała ją pierwsza.
- To Dies irae* - powiedziała zamierającym głosem.
- Chodźmy dalej - rzekł Walter przez zaciśnięte zęby. - Musimy się dowiedzieć, co to znaczy!
Nieco wyżej ulica zakręcała przy szyldzie ozdobionym trzema strzemionami i kółkiem ostrogi, wskazującymi na warsztat masztalerza. Z tego miejsca rozciągał się widok aż do pałacu biskupiego, przed którym działo się coś niezwykłego. Kilku żołnierzy w zbrojach i hełmach, wyposażonych w długie piki, rozniecało stos, z którego unosił się gęsty, czarny dym. Żołnierze ci mieli dolną część twarzy zasłoniętą chustami.
Obok czuwał nad ich pracą dziwny osobnik ubrany w skórę i w masce z długim, ostrym, jakby ptasim dziobem.
* Dies irae (łac.) dzień gniewu - początek napisanej na przełomie XII i XIII w. prawdopodobnie przez Tomasza z Celano rymowanej sekwencji, która śpiewana jest w liturgii Kościoła rzymskokatolickiego w mszach żałobnych.
Człowiek ów, który był po prostu lekarzem, trzymał w jednej ręce leszczynową witkę, a w drugiej płócienny worek. Wyciągał z niego duże garści zielonkawego proszku i rzucał w płomienie. Ostry, aromatyczny zapach palonego proszku tłumił potworny smród stosu, w którym płonęło kilka trupów. Na placu leżały jeszcze inne ciała, czekające na swoją kolej.
Skuci, przebrani za żołnierzy więźniowie oraz rozpustnicy w łachmanach przynosili je i rzucali w płomienie. Stos był zapewne rozpalony niedawno i wypluwał gęste, czarne, odrażające kłęby.
Widok ten sprawił, że trojgu przybyszom włosy zjeżyły się na głowie. Zrozumieli, czemu miasto było opustoszałe, dlaczego na murach nie zauważyli nikogo, dlaczego bramy nie były strzeżone i dlaczego czarna flaga unosiła się nad pałacem dawnych hrabiów Chartres - miasto ogarnęła najgorsza plaga. Na jego ulicach panowała czarna śmierć. W Chartres panoszyła się dżuma!
Z pobliskiej świątyni, przekształconej w lazaret, wychodziła następna grupa, ciągnąc na hakach ciała rozdęte i poczerniałe od straszliwej choroby. Widok ten odebrał Katarzynie resztki odwagi. Panika ścisnęła jej żołądek, ale sprężyła do biegu nogi. Obróciwszy się na pięcie, zaczęła uciekać z okrzykiem przerażenia w stronę bramy Drouaise, uniósłszy suknię obydwiema rękami. Ścigał ją własny strach, który pchał ją do przodu głuchą i ślepą na wszystko, opanowaną myślą, by uciec z tego miejsca, spomiędzy tych murów, w których uwięziona była śmiertelna choroba. Wyjść stąd, wyjść jak najszybciej, znaleźć się na zielonej trawie obok czystej wody, zobaczyć nieprzesłonięte czarną chmurą dymu słońce!
Za nią Sara i Walter robili, co mogli, by dotrzymać jej kroku, potykając się, jak i ona, o kamienie brukowe wygładzone przez wodę.
Ale złociste światło, które przed chwilą przenikało przez zbrązowiały ze starości kamienny łuk, znikło. Zamiast niego, przesłaniając wolną przestrzeń, pojawiło się szerokie drewno uniesionego mostu. Oszalały bieg Katarzyny zakończył się przed opuszczoną kratą. Kobieta schwyciła ją w dygocące dłonie i przycisnęła do niej zalaną łzami twarz.
- Brama! - szlochała. - Zamknęli bramę!
Słysząc jej krzyk, żołnierz o niewidocznej twarzy wyszedł z budki strażniczej i podszedł do Katarzyny, by oderwać ją od kraty.
- Nie wolno wychodzić! Rozkaz namiestnika! Nikomu nie wolno!
Rozkaz biskupa także pana Jana de Fetigny'ego.
Wysławiał się wolno, szukając słów, speszony swoim akcentem rodem z drugiej strony kanału La Manche. Zdesperowana Katarzyna próbowała mimo to potrząsnąć drewnianą kratą, kalecząc sobie o nią ręce.
- Ale ja chcę wyjść! Mówię przecież, że chcę wyjść! Nie chcę tu zostać... Nie chcę!
- A jednak musi pani - rzekł spokojnie żołnierz. - Namiestnik powiedział: nikt nie może, pod karą szubienicy!
Walter i Sara dołączyli do Katarzyny. Cyganka łagodnie odsunęła Katarzynę i objęła ją ramieniem. Olbrzym zastanawiał się, głaszcząc podbródek okolony rudawym gęstym zarostem, który nie widział brzytwy od czasu pobytu u klasztornego ogrodnika.
- Co zrobimy? - spytała Sara.
- Będziemy szukać sposobu, by się stąd wydostać - odparł, wzruszając ramionami. - Nie mam ochoty czekać, aż czarna śmierć zamieni mnie w gnijącego trupa, który zostanie wrzucony do ognia. A wy?
- Co za pytanie? - rzekła Sara, rzucając mu nieprzyjazne spojrzenie. Ale jak stąd wyjść?
- Trzeba pomyśleć - odparł Walter, poprawiając na ramieniu węzełek, w którym mieściła się znaczna część dobytku obu kobiet.
Sara niosła mniejszą paczkę z bielizną. Złoto spoczywało zaszyte w plecionej kieszonce po wewnętrznej stronie koszuli Katarzyny. Wolną ręką olbrzym ujął ramię Katarzyny, aby pomóc jej w marszu.
- Proszę nie płakać i iść ze mną, pani Katarzyno! Znajdę na pewno jakąś szczelinę w murach, by mogła pani opuścić miasto. Ale na razie trzeba nam jedzenia, bo nie da się długo wytrzymać na naszych zapasach.
Trzeba też odpocząć w nocy. W tym czasie obejrzę fortyfikacje.
Młoda kobieta dała się poprowadzić, nie stawiając już oporu.
Wszyscy troje wspięli się ulicą pod górę, gdzie gryzący dym gęstniał coraz bardziej. Wkrótce ponownie spotkali zamaskowanego lekarza, który dalej wykonywał swoją ponurą powinność. Dostrzegłszy, że się zbliżają, zaprotestował: - Idźcie stąd! Co robicie na ulicy? Wracajcie!
- Dokąd? - spytał Walter. - Nie jesteśmy stąd. Weszliśmy właśnie do miasta, żeby znaleźć coś do jedzenia, a teraz bramy miasta są zamknięte, nikt nie może stąd wyjść.
Spod maski doszedł do nich przytłumiony, ale zagniewany głos mnicha-lekarza: - Nie możecie tutaj zostać. Wskażę wam schronienie. Tutaj znajdujemy się na skraju klasztoru Notre Dame. Ta brama prowadzi do domków kanoników - rzekł, wskazując na ostrołuk z kamienia, który rozpinał się nad uliczką. - Powyżej, po prawej ręce, zobaczycie długi dom z kamiennymi balustradami i łupkowym dachem. To Loens.
- La Grange-aux-Dimes - uciął Walter.
- Jesteś Normandczykiem, przyjacielu. To słowo nadeszło zza morza razem z okrętami wikingów.