- Jestem Normandczykiem - przytaknął ten drugi z dumą. - Mówię jeszcze językiem przodków.
- To dobrze. A teraz idźcie do Loens! Biedacy z całego miasta, którym nie wolno teraz szukać pożywienia na polach, ani chodzić do zabarykadowanych zamożnych domów, zbierają się tam, a mnisi od Świętego Piotra przynoszą im coś do zjedzenia. Niestety, niewiele, bowiem zapasy są skromne. Spichlerz jest pusty. Ale powiedzcie bratu Hieronimowi, który zarządza rozdzielaniem pożywienia, że przysyła was brat Tomasz. Kiedy zjecie, dołączcie do tych, którzy w katedrze modlą się w dzień i w nocy do naszego Zbawiciela, by odwrócił od nas straszliwą plagę.
Trójka podróżnych w milczeniu udała się w drogę, którą im wskazano. Katarzyna czuła pustkę w głowie i kompletny brak sił. To miasto wydawało się jej olbrzymią pułapką, która się nad nią zatrzasnęła.
Oparta o ramię Sary, posuwała się, szurając nogami, raptem niepomiernie zmęczona.
- Kiedy coś przegryziecie, będzie lepiej! - mruknął Walter. Zauważyłem, że przy wielkich przeciwnościach losu trzeba jeść. To dodaje otuchy!
Znaleźli bez trudu La Grange-aux-Dimes. Było tam mnóstwo ludzi.
Nędzni, starzy ludkowie tłoczyli się wokół białej sukienki wysokiego, chudego mnicha, który rozdawał chleb. Mdłe światło łuczywa tańczyło na jego tonsurze i na płaskiej, pergaminowej twarzy ascety. Walter utorował sobie drogę do niego, pozostawiwszy obie kobiety przy drzwiach.
- Przysyła nas brat Tomasz - rzekł. - Jest nas troje, byliśmy tu przejazdem, ale miasto zamknęło bramy. Jesteśmy głodni.
Mnich wyjął z koszyczka trzy kawałki czarnego chleba i podał je Normandczykowi.
- Jedzcie! - rzekł. Następnie uniósł dzban z wodą, nalał do dzbanuszka i podał Walterowi, mówiąc: - Pijcie!
Potem odwrócił się ku innym, którzy błagali go o jedzenie.
Troje uciekinierów usiadło wprost na klepisku, by się posilić.
Katarzyna pochłonęła swój chleb łapczywie, wypiła spory łyk czystej wody i poczuła się lepiej. Nie odczuwała już pustki w żołądku ani burczenia. Siły jej wracały, ożywiając każdą tkankę zdrowego, młodego ciała. Siedząca obok niej Sara już drzemała. Zjadła za szybko, jak ktoś mocno wygłodniały, i w odrętwieniu pozwoliła głowie opaść na piersi.
Natomiast Walter, który rozsiadł się nieco dalej, obok jakiegoś chudego osobnika w czerwonych wypłowiałych łachmanach, jadł metodycznie, powoli, jak człowiek, dla którego liczy się każdy kęs. Od czasu do czasu zamieniał parę słów z sąsiadem.
Ze swego miejsca Katarzyna mogła słyszeć wszystko, co mówili.
Gigantyczny Normandczyk najwyraźniej fascynował mężczyznę w czerwieni, który patrzył nań z nieukrywanym podziwem. Początkowo Walter odpowiadał od niechcenia na jego pytania, ale nagle mężczyzna rzekł: - Nigdy cię nie widziałem w tym mieście. Skąd pochodzisz? Ja jestem z Chazay. To wioska niedaleko stąd.
Na te słowa Walter jak gdyby porzucił nonszalancję. Spojrzał na swego towarzysza z nagłym zainteresowaniem: - Z Chazay? Koło Saint-Aubin-des-Bois?
- Znasz te strony?
- Ja nie. Ale w Normandii znałem jedną dziewczynę. Pochodziła z twoich stron. Anglicy ją schwytali, gdy weszli do wioski, bo była ładna.
Od tamtej pory wędrowała z łotrzykami, ale się bała, tak się strasznie bała, że aż od tego zwariowała. Chciała tu wrócić, chwyciła się tej myśli. Pewnej nocy próbowała uciec. Chciała uciec do lasu, ale łucznik strzelił do niej. Znalazłem ją o świcie, u stóp wielkiego dębu, ze strzałą w ramieniu.
Oczywiście zabrałem ją do chaty i próbowałem wyleczyć, ale było już za późno. Umarła na moich rękach następnej nocy. Nazywała się Colombe...
Biedaczka! Przez cały dzień, gdy umierała, aż do zmroku opowiadała mi o Chazay. Kilka domów, wielkie rozpostarte niebo - mówiła - I nic dokoła, nic, tylko wielka, niekończąca się równina.
- A teraz jest już tylko równina i szeroko rozpostarte niebo - szepnął z goryczą mężczyzna w czerwieni. - Jeszcze poczerniałe mury. Anglicy spalili tę małą wioseczkę, która odważyła się być wierna królowi Karolowi i twierdziła, że Dziewica Joanna była świętą. Moi rodzice zginęli w czasie pożaru, ale wiem, że wioska się odrodzi, i pewnego dnia tam powrócę.
Katarzyna przysłuchiwała się z rosnącą ciekawością. Odkąd wyjechali z Louviers, zastanawiała się wiele razy nad kolejami losu Waltera. Niewielki epizod, który właśnie opowiedział, odsłonił nieco tajemnicę, jaką okryta była ta dziwna osoba, i sprawił, że Katarzyna poczuła jeszcze mocniej instynktowną dlań sympatię. Odgadywała w nim wrodzoną szlachetność, prawdziwą szczodrobliwość. Dowiódł tego, spiesząc z pomocą praczkom, a teraz łatwo mogła sobie wyobrazić, jak pielęgnuje umierającą dziewczynę, by osłodzić jej ostatnie chwile. Sara mogła mówić, co jej się podobało; oczywiście, że Walter był dziwny, ale zarazem ujmujący.
Doskwierał coraz większy upał, w miarę jak słońce zbliżało się do zenitu. Mimo grubych murów arkad w Loens było duszno. Wszystkie te poruszające się ciała wzbijały kurz, złocisto pobłyskujący w promieniach słonecznych, ale duszący. Wydzielały również odór brudu, potu i nieczystości, ale strach był silniejszy niż odraza i smród. Zapewne uważali, że poza tym azylem, w którym poruszali się służebnicy Pana, czyha na nich śmierć kryjąca się w każdej z uliczek rozpalonych od słońca.
Mimo iż Katarzyna także obawiała się dżumy, poczuła w końcu, że odór rozgrzanych ciał staje się nie do wytrzymania. Uniosła się ze swego miejsca. Uważny wzrok Waltera zatrzymał ją w chwili, gdy miała przekroczyć próg. Uśmiechnęła się.
- Duszę się - szepnęła. - Wyjdę trochę odetchnąć.
Uspokojony, powrócił do rozmowy z chudym mężczyzną. Sara spała głębokim snem, od czasu do czasu odganiając odruchowo muchę, która uparła się przesiadywać na jej nosie.
Na zewnątrz niby płaszcz otoczył Katarzynę ciężki upał, jeszcze cięższy niż w klasztorze. Spadł prosto z nieba rozżarzoną falą, ale tutaj było przynajmniej trochę powietrza i nie czuło się tego potwornego smrodu.
Katarzyna przeszła się uliczką, nie wychodząc z cienia rzucanego przez okapy dachów, po czym usiadła w siodle leżącym przy zamkniętych drzwiach sklepu sukiennika i kilka razy głęboko odetchnęła. Występ potężnego dachu stanowił osłonę przed światłem padającym z prawie białego nieba. Pewnie zdrzemnęłaby się, przytulona do gorących kamieni muru, gdyby coś nie przyciągnęło jej uwagi. Nie opodal, na zakręcie ulicy, o kilka kroków od niej, jakiś mężczyzna dawał jej znaki.
Wyprostowała się, wyciągnęła szyję i się rozejrzała. Mężczyzna nadal gestykulował... Najwyraźniej zwracał się do niej. Stał na rogu uliczki pod posążkiem Najświętszej Panienki. Katarzyna wskazała pytająco na siebie. Mężczyzna energicznie przytaknął. Zaintrygowana, wstała i podeszła do nieznajomego. Był to niewielki człeczyna o skrzywionym obliczu i poszarpanej odzieży, w dodatku przeraźliwie brudny. Wykrzywił się w uśmiechu, gdy młoda kobieta zbliżyła się do niego.
- To o mnie chodzi? - spytała. - Czego ode mnie chcesz? Mężczyzna uśmiechnął się szerzej.
- Słyszałem, jak pani rozmawiała przed chwilą z bratem Tomaszem.
Wiem, że chcecie wyjść z miasta. Myślę, że mógłbym wam pomóc.
- To niebezpieczne. Czemu chcesz to zrobić?
- Może dacie parę groszy mnie, biednemu? Dwa lata będzie, jak ostatni raz widziałem pieniądz.
- A więc proszę tu poczekać. Powiem moim towarzyszom.
Ale mężczyzna przytrzymał ją za ramię.
- Nie. Nadstawiam karku, pokazując to miejsce. Wskażę tylko, co trzeba zrobić, i dopiero wtedy możesz, pani, pójść po swoich współtowarzyszy. Zresztą lepiej zaczekać do zmierzchu!