Dotyk ręki na biodrze obudził w niej znowu instynkt obronny. Była to ręka nieśmiała, niepewna, zaskakująco delikatna mimo swych chropowatości i Katarzyna poczuła, jak budzi się w niej dziwne uczucie.
Mimo to jęknęła głosem, który jej samej wydał się obcy.
- Nie! Proszę cię, Walterze! Nie...
Ręka natychmiast się wycofała. Ramionami Normandczyka wstrząsnął dreszcz. Mężczyzna odwrócił głowę i spojrzał na Katarzynę oczami, które pomału przytomniały. Dostrzegła w nich przelotny żal, ale on już pochylił się do samej ziemi, ujął w dłonie bose stopy kobiety i ucałował je z czcią.
- Przepraszam! - szepnął.
W następnej chwili stał już wyprostowany.
- Podam ci ubranie, pani - powiedział najnaturalniej w świecie. Poczekamy na zewnątrz, aż będziesz gotowa.
Rzucił jej odzież i wyszedł, nie odwracając się. Dołączył do czerwonej postaci, która znów się pojawiła.
- Chodź! - rzekł. - Zostawmy ją.
W mgnieniu oka Katarzyna była gotowa. Wyszła do stojących na zewnątrz mężczyzn i od razu rozpoznała w towarzyszu Waltera mężczyznę z Loens w czerwonych łachmanach. Pod ich wzrokiem poczuła się speszona.
- Potrzebuję trochę wody - wyszeptała. - Czuję się taka brudna, taka zbrukana.
Odpowiedział jej mężczyzna ubrany na czerwono. Zaczął się śmiać.
Był to śmiech trochę niezręczny, ale nie niemiły.
- Wody, moja piękna pani, będziesz miała za chwilę więcej, niż potrzebujesz. A ponadto to, co ci się przytrafiło, może się zdarzyć każdej ładnej kobiecie w naszych przyjemnych czasach. Najważniejsze, że przybyliśmy na czas.
- Jak mnie odnaleźliście?
- To dzięki niemu - odezwał się Walter. - Kiedy się nie zjawiałaś, pani, zaczął coś podejrzewać. Wydaje się, że taka sama historia przytrafiła się tydzień temu pewnej pasterce. .
- Zdawało mi się, że rozpoznałem Kunę - przerwał mu mężczyzna w czerwonym ubraniu. - Nie pierwszy to jego wyczyn. Opryszki w tych czasach nędzy robią, co im się podoba. A potem usłyszeliśmy pani krzyk.
Nowy przyjaciel Waltera miał taką minę, jakby nie przywiązywał wagi ani do tego, co mówi, ani do tego, co się zdarzyło. Wyrwał z nierównego muru kwiat goździka i żuł go w roztargnieniu.
- Co teraz zrobimy? - spytała Katarzyna.
- Obudzimy Sarę - odpowiedział Walter. - A potem obie pójdziecie do katedry, poczekać, aż zapadnie noc.
- A ty?
- Ja? Przede wszystkim nic po mnie w kościele, poza tym pójdę z Anzelmem Argotierem zobaczyć, czy da się wyjść z tego przeklętego miasta.
- Ach tak? - rzekła Katarzyna z goryczą. - On także zna wyjście, a przynajmniej tak mówi?...
Anzelm nie przejął się napastliwym tonem młodej kobiety.
Uśmiechnął się do niej bardzo uprzejmie i skłonił się z wdziękiem pazia.
- Tak - powiedział przyjaźnie. - Tylko że ja mówię prawdę!
Z tego popołudnia spędzonego pod szlachetnymi łukami katedry Katarzyna zachować miała wspomnienie żywe, acz nieco przymglone, jak sen o świtaniu. Wstrząs, jakiego doznała na skutek ostatnich przeżyć, uczynił ją bardziej drażliwą, bardziej podatną na uderzający kontrast między szarością nędznego tłumu zgromadzonego u stóp wielkiej ambony a triumfalnym blaskiem witraży, przez które słoneczne promienie przeświecały niebieskim i purpurowym światłem. Znajdowało się tu mnóstwo ludzi wznoszących nieprzerwane błagania, proszących niebiosa, by zechciały ich oszczędzić i obdarzyć łaską zagrożone miasto. Niektórzy z nich, może lepiej zabezpieczeni przed plagą, obozowali w katedrze, tak jak to czyniono w czasach wielkich pielgrzymek. Mogło się tak dziać, ponieważ w katedrze, odmiennie niż w innych kościołach, nie było grobowców. Poświęcona wniebowzięciu Najjaśniejszej Panny, chroniąca przed śmiercią, nie mogła być zbrukana obecnością zwłok.
Po okropnej historii w piwnicy złoczyńców Katarzyna znalazła słodycz w kontemplacji tego piękna. Długo modliła się, stojąc, następnie usiadła w kąciku, oczekując zapadnięcia nocy i błagając Boga, aby jak najszybciej zwrócił jej ukochanego Arnolda. Z zabarykadowanej krypty, w której tłoczyli się wokół cudownej studni chorzy, dochodziły jęki i skargi, a mimo to młoda kobieta, zmęczona emocjami, zapadła w końcu w sen.
Śniło się jej, że była sama na pustej, skąpanej w słońcu drodze, czerwonej jak rozgrzane żelazo. Katarzyna biegła nią do utraty tchu, bowiem daleko przed nią kroczył Arnold. Był w swojej czarnej zbroi i maszerował krokiem wolnym i miarowym. Aby go dogonić, Katarzyna biegła, biegła, ale na próżno, gdyż droga wciąż się wydłużała, podczas gdy postać Arnolda malała. Próbowała krzyknąć, ale nie mogła.
Obudziła się i skoczyła na równe nogi, widząc, że jest już noc. Przed ołtarzem płonęły setki świec, spowijając go złocistym blaskiem. Wysoko, na chórze, niskie głosy śpiewały Miserere. Tłum podjął chóralny śpiew.
Sara - modląca się obok Katarzyny - spojrzała na nią. Jej oczy utkwione gdzieś dalej nagle rozbłysły. Podniosła się z miejsca.
- Chodź - rzekła. - Czekają na nas.
Przed kościołem podeszły do Waltera i Anzelma. Błękitne niebo spochmurniało o zmroku, zasnuwając się ciężkimi chmurami zwiastującymi burzę. Poza murami katedry panował nieznośny upał. Do tego dołączał się ciężki zapach dymu. Niemal wszędzie dokoła palono aromatyczne zioła, a nawet trociczki - równocześnie ze zwłokami. Całe miasto wypełniał zapach kadzidła i śmierci, ale otulała je, niczym śmiertelny całun, cisza tak głęboka, że Katarzyna pod jej wrażeniem bała się mówić podniesionym głosem. Szepnęła więc: - Dokąd idziemy?
- Do dzielnicy garbarzy - odpowiedział Walter tym samym tonem. Naszą jedyną szansą jest przejście przez kratę zamykającą rzekę. Anzelm i ja widzieliśmy, że nie jest strzeżona.
Wyszli z bladego cienia rzucanego przez katedrę i podążyli labiryntem krętych uliczek. Czasami, przechodząc obok jakichś drzwi, słyszeli strzępki modlitwy czy łkanie.
Wkrótce znaleźli się nad rzeką, wzdłuż której ciągnęły się garbarnie i warsztaty foluszników*. Anzelm, który kroczył na czele, nadstawiając ucha, zatrzymał się obok niewielkiego mostu w kształcie oślego grzbietu i wskazał nieco dalej wąską bramę w murze, oczywiście starannie zamkniętą.
* Folusznik - rzemieślnik trudniący się folowaniem (pilśnieniem) tkanin.
- To jest tajemne przejście Tire-Veau! - szepnął. - Krata jest poniżej.
Rzeczywiście, odnoga rzeki przepływała pod nim przez grube kraty, by dotrzeć do fosy.
- Musimy zejść do wody - rzekł Walter. - Otworzę kratę, abyśmy mogli przejść. Na szczęście nie ma straży. Mury są w tym miejscu zbyt wysokie.
Anzelm wyjął coś ze swych łachmanów i podał mu.
- Oto pilnik. A teraz życzę powodzenia. Niech Bóg was strzeże!
- Nie idziesz z nami? - zdziwiła się Katarzyna. Odgadła raczej, niż dostrzegła uśmiech dziwnego człowieka.
- Nie, piękna pani, chociaż bardzo bym tego chciał. Ale mam tu swoje sprawy.
- A... dżuma?
- Och, dżuma przeminie! I mam nadzieję, że będę należał do tych, którzy przeżyją.