- Jednakowoż królowa się tam udała.
- Nieco do tego zmuszona i nakłoniona. Ci ludzie nie zawahali się zatrzymać jej orszaku i znęcać się nad jej poddanymi. Proszę mi wierzyć, droga przyjaciółko, oni nie obawiają się ani Boga, ani diabła.
Słysząc to, Katarzyna uśmiechnęła się do starej przyjaciółki, objęła ją za szyję i ucałowała serdecznie.
- Pani Matyldo, nie jestem już młódką, a tym bardziej bogatą. Cały mój majątek zawarty jest w tym woreczku przytroczonym do spódnicy, bowiem klejnoty moje pozostały w Rouen pod opieką Jana Sona, do chwili gdy Stefan będzie miał sposobność mi je przywieźć. Nie będę zbyt ciekawym łupem dla panów rozbójników... i wierzę na słowo jego wysokości de Rais'owi. Przysiągł, że wyrwie Arnolda Montsalvy'ego z rąk Richarda Venablesa. Idę o zakład, że dokona tego.
Na to Jakub Boucher westchnął, zmarszczywszy czoło.
- On jest kuzynem La Tremoille'a, który całkowicie zawładnął naszym królem i wszystko sobie podporządkował, jeśli prawdą jest to, co o nim mówią.
- Ale przede wszystkim jest kapitanem królewskim - upierała się przy swoim Katarzyna - a ja nie mam wyboru, jeśli chcę połączyć się z panem Montsalvym.
Rodzina Boucherów pojęła, że nic nie powstrzyma Katarzyny i że uda się ona do niebezpiecznego Andegaweńczyka. Nie nalegali już dłużej, a w chwili pożegnania pani Matylda ucałowała Katarzynę, założyła jej na szyję piękny złoty medalion z wizerunkiem patronki, a w rękę wsunęła mały relikwiarzyk, w którym spoczywał odłamek kości świętego Jakuba.
Katarzyna o mało się nie uśmiechnęła w owej chwili, upominki te bowiem przywiodły jej na myśl wiele wspomnień. Przypomniała sobie nędzną ruderę Barnaby w złodziejskiej dzielnicy Paryża, a także Muszelnika z wielkim nosem, długimi nogami i zręcznymi palcami, na które padały odblaski z ogniska. Ileż to razy patrzyła okrągłymi oczami na to, jak zamyka się podobne szczątki do takich samych pudełek? Rozbrzmiewał jeszcze w jej uszach szyderczy głos Machefera, króla żebraków, który mawiał: - Zważywszy, ile razy wkładano go do pudełka, ten twój święty Jakub musiałby być wielki jak słoń Karola Wielkiego.
Może i ten relikwiarz wyszedł ze zmyślnych rąk Barnaby, a w tym przypadku jego świętość była bardziej niż wątpliwa, niemniej jednak drogi był sercu Katarzyny. Te kilka uncji złocistej miedzi stanowiło jak gdyby pomost między dniem dzisiejszym a dawnymi czasami. Były niczym przyjacielską ręka wyciągnięta z grobu i ponad minionymi latami...
Ściskając pudełeczko, ucałowała Matyldę ze łzami w oczach.
Katarzyna rozmyślała o tym wszystkim, zbliżając się do odrażającego, a zarazem wspaniałego zamku. Jej ręka, obciągnięta płową rękawiczką z zamszu, instynktownie poszukała na gorsie nieznacznej wypukłości, która wskazywała miejsce relikwiarzyka, zacisnęła się na nim chwilę, jakby prosiła cienie Barnaby o dodanie jej odwagi. Jednak gdy miała skierować się do barbakanu, wyszła zeń grupa żołnierzy, ciągnąc w pyle długie piki i nogi w butach z grubej skóry. Ciągnęli także mężczyznę w łachmanach ze związanymi z tyłu rękoma, mrużącego oczy od zachodzącego słońca. Inny mężczyzna w obszernej szacie z czarnego sukna, zebranej w pas, do którego przytroczony był kałamarz, pocił się w ciężkim kapturze z tego samego materiału, idąc za nimi ze zwojem pergaminu w ręce zapieczętowanym na czerwono.
Grupa skierowała się na drogę, która wiodła brzegiem stawu i ginęła pod zwieszającymi się gałęziami. Rozumiejąc, że więzień prowadzony jest na śmierć, obie kobiety jednocześnie się przeżegnały, a Katarzyna zadrżała, bowiem skazaniec - mijając ją - zatrzymał na niej swój wzrok.
Wyczytała w nim straszliwy lęk i nieludzkie cierpienie.
- Nie ma nawet najmarniejszego mnicha, który by towarzyszył temu człowiekowi w jego ostatnich chwilach - wymamrotała Sara. - Do jakich to bezbożników trafiliśmy?
Katarzyna zacisnęła mocniej rękę na piersi i ogarnęła ją nieprzeparta pokusa, by zawrócić. Czyż nie lepiej byłoby zatrzymać się w jakiejś oberży lub nawet u któregoś z mieszkańców wioski, i tam czekać na powrót Gilles'a de Rais'go? Natychmiast jednak przyszło jej na myśl, że jeżeli jakieś wiadomości nadejdą do zamku, ona niczego się nie dowie.
Pomyślała także, iż Grilles de Rais zapewne jeszcze nie wrócił i było rzeczą niegodną obawiać się starca. Być może Arnold tu nie przyjedzie, lecz da jej znać, gdzie ma go szukać.
W tej właśnie chwili rozległa się nad jej głową trąbka strażnika, a szorstki głos zapytał: - Czego chcecie, cudzoziemcy, i dlaczego przybywacie do tego zamku? - Nie dopuszczając Katarzyny do głosu, Walter zatrzymał swoją mulicę, stanął w strzemionach i przyłożywszy dłonie do ust, krzyknął: - Szlachetnie urodzona, potężna pani - ta rytualna formułka kazała Katarzynie uśmiechnąć się w duchu, potęga jej bowiem była już tylko wspomnieniem - Katarzyna de Brazey, zaproszona przez pana de Rais'go, prosi o otwarcie bram. Uprzedź, przyjacielu, swego pana, a pospiesz się.
Nie przywykliśmy czekać.
Sara, ujęta tym tonem, spojrzała w osłupieniu na olbrzyma. Widać tak było pisane, żeby ten chłopak zdumiewał ją zawsze. Skąd, tak nagle, nabrał manier, których nie powstydziłby się nawet prawdziwy herold? Ale ten ton pełen wyższości okazał się skuteczny. Hełm żołnierza zniknął z blanki pokrytej wysokim spiczastym dachem wieży. Podczas gdy oddalił się on z rozkazem, biegnąc zapewne z wszystkich sił, mały oddział przeszedł przez barbakan i dotarł do mostu stałego, nad wodami stawu wypełnionego zielonymi trzcinami i rzeżuchą wodną. Przed nimi, zaczepiony o wysokie, czarne mury, widniał most zwodzony, prezentujący swoje potężne, dębowe bale i żelazne okucia. Nad ich głowami wznosiły się na zawrotną wysokość mury, poznaczone tu i ówdzie niewielkimi otworami strzelniczymi umieszczonymi tak wysoko, że niewidoczna stawała się szorstkość kamieni, które nikły w cieniu palisady. Pod machikułami duże, czarne zacieki dawały świadectwo niegdysiejszym oblężeniom i zaciekłym obronom. Champtoce podobne było do zaskorupiałych w żelaznych zbrojach starych wojowników, których nic nie mogło pokonać ani przygiąć do ziemi, którzy potrafili umierać na stojąco, wspierając się jedynie na swej dumie i poczuciu niezniszczalności.
Z wieżyczki strażnika przeciągle zabrzmiała trąbka. Słońce znikło, a po pociemniałym niebie przelatywały stadami kruki. Uroczyście, powoli, z apokaliptycznym hałasem, wielki most zwodzony się opuścił...
Niewiarygodny przepych wielkiej komnaty Champtoce wywarł na Katarzynie wrażenie, choć była przyzwyczajona do świetności Brugii i Dijon, do połączenia bogactwa i elegancji pałacu w Bourges czy zamku Mehun-sur-Yevre, gdzie król Karol lubił trzymać swój dwór. W szafkach i kredensach piętrzyło się bogactwo masywnych półmisków, posążków pokrytych cennym szkliwem, a na stole nakrytym błękitnym aksamitem znajdowała się cudowna szachownica z zielonego kryształu i złota, która oczekiwała na graczy. Co do paradnej ławy, to była ona udrapowana złotem i błyszczała w promieniach miliona długich świec z czerwonego wosku jak kapa biskupia.
Wszedłszy do komnaty, pomyślała, że ta olśniewająca, błękitna, czerwona i złota sala była trochę zbyt ostentacyjna. Przypominała jej obłąkańcze szaty Jerzego de La Tremoille'a, który nie czuł się ubrany, jeśli nie połyskiwał złotem. Podobnie jej oczy, zrazu oślepione, miały trudności z rozróżnieniem wśród całego tego przepychu dwóch postaci nieskończenie bardziej prostych: starszego wielmoży, całego w czerni, i młodej kobiety odzianej w jasnoszare szaty. Pierwsza z tych osób właśnie wstawała z fotela, by podejść do niej.