- Witaj w naszym domu, szlachetna pani! Jestem Jan de Craon, zarządzam tu wszystkim pod nieobecność mojego wnuka, Gilles'a de Rais'go. Minęło kilka dni od przybycia posłańca zapowiadającego pani wizytę. Martwiliśmy się już o panią.
- Podróż była wyczerpująca i straciłam dużo czasu. Ale serdecznie dziękuję panu za troskliwość.
Nie przerywając wypowiedzi, spoglądała cały czas na młodą kobietę, ku której obracał się pan de Craon.
- To moja wnuczka, która - tak jak i ty, pani - ma na imię Katarzyna.
Pochodzi ze szlachetnie urodzonej rodziny de Thouars i jest żoną Gilles'a.
Obie młode kobiety wymieniły ceremonialny rewerans*, obserwując się nawzajem spod skromnie spuszczonych powiek.
* Rewerans - głębokie dygnięcie z ukłonem.
Pani de Rais mogła mieć dwadzieścia sześć, dwadzieścia siedem lat i byłaby ładna, gdyby nie malujący się w jej łagodnych, brązowych oczach stały niepokój - podobny do tego, jaki widuje się u ściganych saren. Była wysoka i gibka, ale niemal chuda, a jej twarz miała wyblakłe kolory starego obrazu. Mała główka okolona koroną splecionych jasnoblond warkoczy poruszała się z wielkim wdziękiem na długiej, giętkiej szyi. Jej arystokratyczny wygląd przypominał Katarzynie jej siostrę, Luizę, benedyktynkę z klasztoru w Tart w Burgundii. Luiza jednak nigdy nie miała tego zrezygnowanego wyrazu twarzy, tej smutnej łagodności, która sprawiała wrażenie lękliwej. W porównaniu z nią Katarzyna czuła się dziwnie mocna i energiczna, choć tamta Katarzyna była od niej wyższa.
Ogarnęło ją pragnienie, by bronić tej melancholijnej młodej kobiety.
Łagodny głos kasztelanki przerwał jej ciche obserwacje. Spostrzegła, że Katarzyna de Rais uśmiecha się do niej i szczerze odwzajemniła jej uśmiech. Ta młoda kobieta wydawała się bardzo miła, nieskończenie milsza od starca, który je obserwował. Wyglądał na takiego, jakim go opisywano: na starego okrutnika. Wysoki, prosty i suchy jak zimowe, stare drzewo. Najbardziej charakterystyczny w jego obliczu, poza władczymi, czarnymi oczami, był orli nos, za wielki do tej chudej twarzy, pochłaniający jakby cały jej obszar. W kącikach ust starca czaiła się sarkastyczna fałdka, a jego spojrzenie ukryte było w głębi oczodołów otoczonych sztywnym, szarym włosem. Katarzyna nie musiała bynajmniej przypominać sobie ostrzeżeń brata Tomasza czy Matyldy Boucher, by odczuwać, że każdy, kto się z nim zetknie, musi wobec niego żywić nieufność.
Pani de Rais łagodnym głosem zaproponowała, że zaprowadzi Katarzynę do jej pokoju.
- Dobrze czynisz, córko - odparł Craon i dodał, zwróciwszy się do Katarzyny: - Moja żona jest na polowaniu. To zajęcie, którego mogę jej tylko zazdrościć, gdyż dla mnie jest zakazane z uwagi na sztywną nogę.
Zanim Katarzyna opuściła komnatę, zadała pytanie, które cisnęło się jej na usta: - Jaśnie wielmożny pan Gilles dał mi do zrozumienia, że spotkam tu królową Jolantę, której jestem damą dworu. Czy już jej nie ma?
Młodej kobiecie wydawało się, że Katarzyna de Rais zaczerwieniła się i odwróciła wzrok, ale starszy pan pospieszył z odpowiedzią.
- Królowa opuściła nas kilka dni temu. Negocjacje, jakie prowadziła tu z księciem Bretanii, zostały szczęśliwie zakończone, więc pani Jolanta znajduje się teraz w Amboise, gdzie przygotowuje się do wesela najmłodszej córki, która poślubia spadkobiercę Bretańczyka.
- W takim razie - rzekła Katarzyna - nie jest rzeczą konieczną, bym narzuciła panu swoją obecność dłużej niż jedną noc. Jutro wyruszę w drogę, by dołączyć do mojej królowej.
Przez oczy Craona przebiegła błyskawica, ale jego wyschłe usta rozchyliły się w uśmiechu - niemal miłym.
- Cóż za pośpiech! Pani obecność zabawi moją wnuczkę, która czuje się tu osamotniona pod nieobecność męża!
Czy nie wyświadczy nam pani tej łaski i nie pozostanie kilka dni?
Katarzyna, niepewna, zawahała się. Było jej trudno odmówić, nie będąc przy tym niegrzeczną. Tymczasem za nic na świecie nie chciałaby obrazić marszałka de Rais'go, od którego zależało odzyskanie Arnolda.
Schyliła się w ukłonie.
- Wielkie dzięki za miłe przyjęcie i zaproszenie, panie. Zatrzymam się zatem, bardzo chętnie, kilka dni.
Gdy Katarzyna wychodziła z olśniewającej komnaty, doznała uczucia, że zanurza się w ciemny tunel. Tymczasem przed nią znajdowały się piękne, kręcone schody prowadzące na piętro pokryte freskami przedstawiającymi sceny z Księgi Wyjścia, oświetlone tu i ówdzie trójramiennymi pochodniami oprawionymi w brąz z wytłoczonym herbem.
Jej oczy jednak zmęczyły się już tym blaskiem. Przed nią, na kamiennych schodach, wytartych od tysiąca stóp, które po nich przeszły, falował łagodnie aksamitny, szary tren pani de Rais. Młoda kobieta, zapewne onieśmielona, nie odezwała się ani słowem. Wchodziła na górę powoli, z pochyloną głową na długiej, białej szyi, a obie ręce przytrzymywały ciężką spódnicę. Katarzyna poczuła się nagle speszona i również milczała. Jedna za drugą wchodziły na wyższe piętro, skąd prowadziła galeria. Kasztelanka weszła na nią, pchnęła niskie drzwi, głęboko ukryte pod łukiem większych, i zatrzymała się przy framudze.
- Oto twój pokój, pani - rzekła. - Służąca czeka w środku na rozkazy.
Łagodne światło świec umieszczonych w wysokim kandelabrze z żelaza docierało aż na środek korytarza. Zanim Katarzyna weszła w drzwi, które przed nią otwarto, zatrzymała się przed panią domu.
- Proszę wybaczyć moją ciekawość, pani Katarzyno - rzekła łagodnie - ale czemu jesteś, pani, tak smutna? Jesteś młoda, piękna, bogata, szlachetnie urodzona, małżonek twój jest czarujący i sławny, i...
Żona Gilles'a uniosła raptownie powieki, patrząc prosto w twarz nowo przybyłej.
- Mój małżonek? - odezwała się głucho. - Czy jesteś, pani, pewna, że mam męża? Może pani odpoczywać do kolacji. Gong będzie za jakąś godzinę.
Katarzyna weszła do pokoju, nie nalegając dłużej na odpowiedź, pani domu zamknęła cichutko drzwi i zniknęła.
Młoda kobieta przeszła się po pokoju, rozglądając się dokoła. Była to piękna komnata, obita wzorzystymi tkaninami, dwuokienna. We wnęce znajdował się kominek z kolumienkami i stożkowatym okapem ozdobionym malowanymi tarczami herbowymi i trofeami myśliwskimi, było tu też ogromne łoże z baldachimem z ciemnozielonego aksamitu, krzesło z wysokim oparciem, wielka, dębowa szafa, dwa zydle, na których spoczywały poduszki z zielonego aksamitu i miedziany kufer, na którym ustawiono rzędem misy i dzbany ze srebra - oto całe umeblowanie pokoju.
U wezgłowia łoża otwarły się małe drzwiczki i Katarzyna ujrzała w nich żwawą sylwetkę Sary. Miała jeszcze na sobie podróżny płaszcz, a jej smagła skóra, której żaden specyfik nie mógł rozjaśnić, była teraz prawie tak biała jak giezło.
- Czy pozostajemy tutaj? - spytała, zanim Katarzyna zdołała otworzyć usta. - Powiedziano mi, że królowa jest w Amboise.
- Wiem o tym - odparła Katarzyna, rozsznurowując obszerny płaszcz. - Chciałam wyruszyć w drogę jutro, ale nasi gospodarze nalegali, abyśmy pozostali kilka dni. Odmowa byłaby grubiaństwem.
- Kilka dni? - spytała Sara podejrzliwie. - To znaczy ile?
- Nie wiem dokładnie; cztery, może pięć, najwyżej tydzień.
Twarz Sary bynajmniej się nie rozjaśniła, wprost przeciwnie.
Pokręciła głową.
- Lepiej byłoby wyjechać natychmiast! Ten dom nie wygląda dobrze.
Dzieją się tu dziwne rzeczy.
- Masz doprawdy zbyt bujną wyobraźnię - westchnęła Katarzyna, rozplatając warkocze. - Lepiej pomogłabyś mi się pozbyć tego kurzu.