Выбрать главу

Wieczorem czwartego dnia jednakowoż zazgrzytał zamek i wszedł ktoś inny, nie pokojowa. Był to Gilles de Silić, kuzyn pana de Rais'go i jego zły duch. Będąc rówieśnikiem Gilles'a, bynajmniej go nie przypominał. Przysadzisty, krępy, o masywnych ramionach i wklęsłym brzuchu, miał twarz koloru ceglastego ozdobioną płaskim nosem i bladoniebieskimi oczami, zdumiewająco chłodnymi i pozbawionymi wyrazu. Fioletowe pludry oraz krwistoczerwony kaftan z wyhaftowanym złotym lwem stanowiły całą jego odzież. Był to strój niezbyt elegancki, ale za to u pasa widać było okazały sztylet. Z rękami wetkniętymi za tenże pas, na szeroko rozstawionych nogach zatrzymał się na chwilę w progu.

Głowę nosił wysoko, z arogancją. Potem, jako że młoda kobieta odwróciła się do niego plecami, zaczął się śmiać.

- Mam pani coś do pokazania - rzekł po chwili. - Niech pani rzuci okiem na dziedziniec. .

Ponieważ noc już zapadła jakiś czas temu, Katarzyna miała zamknięte wewnętrzne okiennice. Był to dzień Wszystkich Świętych - taki smutny! Mgły przenikały do pokoju długimi pasmami; gdy tylko otwierało się okno, czuć było wilgocią i zgniłą trawą. Katarzyna powoli podeszła do okna, otworzyła okiennice. Płomienie pochodni, które poruszały się w dole, tańczyły na jej twarzy, przenikając do pokoju przez ukośne romby z ołowiu.

Otworzyła okno i popatrzyła w dół. Na dziedzińcu krzątali się parobcy niosący polana i chrust, następnie układali je wokół czarnego drewnianego słupa, z którego zwieszały się łańcuchy. Z okrzykiem zgrozy Katarzyna cofnęła się od okna, blada jak płótno. Jej spłoszony wzrok spotkał się z kpiącym spojrzeniem de Sillego.

- No cóż! Gilles postanowił, że jutro, w Dzień Zaduszny, będzie o jednego zmarłego więcej i że pani czarownica odfrunie jak dymek...

- To niemożliwe! - szepnęła Katarzyna raczej do siebie samej niż do niemiłego gościa. - To niemożliwe! Nie wolno mu tak postąpić!

- Nie będzie się tym krępował! - odparł jej rozmówca, śmiejąc się rubasznie. - Zachowała się niemądrze ta pani czarownica. Tak, moja kochana. Gdyby miała więcej sprytu, nie skończyłaby tak marnie. No, ale będzie pani miała choć tyle pociechy, że może uczestniczyć w tym wszystkim. .

Wziął ze stołu, na którym stygła zaledwie tknięta przez Katarzynę kolacja, kuropatwę i ugryzł tak, jak się gryzie jabłko. Nalał sobie szklaneczkę wina, wypił je duszkiem i wytarł usta aksamitnym mankietem, a następnie skierował się ku drzwiom.

- Przyjemnych snów, piękna pani! Szkoda, że kuzyn zabronił pani dotykać ze względu na jej stan! Lubiłbym dłużej nieco przebywać w pani towarzystwie.

Z głową zwróconą do okna, skąd dochodziły posępne odgłosy, Katarzyna trwała nieruchomo, dopóki nie usłyszała, że drzwi się zamknęły.

Dopiero wtedy ugięły się pod nią nogi, padła na kolana i ukryła twarz w dłoniach.

- Sara! - szlochała cichutko. - Moja biedna Sara!

Hałasy na dziedzińcu ucichły, zniknęły płomienie pochodni, nawet świeczka zgasła w lichtarzyku z czarnego żelaza, a Katarzyna dalej trwała w prostracji. Przygnieciona bólem, modliła się i płakała na przemian, nie wiedząc, do kogo się zwrócić, kogo błagać o ratunek. Wydawało się jej, że jest na dnie głębokiej studni o śliskich ścianach, po których nie można się wspiąć. Studnia pomału napełniała się wodą i kobieta wiedziała, że w pewnej chwili woda ją zaleje, ale nie umiała tego uniknąć...

Chłodny, wilgotny powiew z otwartego okna rozproszył jej rozpacz.

Czuła się, jakby była otulona lodowatą kapą, a ponadto w pokoju zrobiło się prawie ciemno. Z trudem wstała, zapaliła od gasnącej świecy nową, a potem zamknęła okno. Ogień na kominku także dogasał. Wzięła kilka polan z zagłębienia przy ognisku, umieściła je w żarze i skórzanym mieszkiem rozdmuchała płomień. Były to proste gesty, nieważne i dobrze znane, ale przywodziły jej na myśl szczęśliwe dni, które przeżyła w domu przy Pont-au-Change czy u wujka Mateusza w sklepie z tkaninami przy ulicy Griffon w Dijon, zanim kaprys księcia wyrwał ją ze skromnego stanu, by uczynić z niej wielką panią. Siedząc na kamieniach kominka, z rękami splecionymi wokół kolan, patrzyła, jak płomienie palą się coraz żywiej i otulają jej ciało łagodnym ciepłem.

Nagle przymknęła oczy. Ten wesoły ogień budził koszmary!

Straszliwy ogień.. pożerający, który jutro ogarnie Sarę, by ją wrzucić wyjącą i zmaltretowaną w przepaść nicości. A ona, Katarzyna, była tutaj, bezsilna i uwięziona, zmuszona poddać się bezlitosnemu losowi.

Wtem otwarła oczy, równie nagle, jak je zamknęła, bezgranicznie zdumiona. Żwawym ruchem położyła ręce na brzuchu, coś się w nim bowiem poruszyło. Dziecko! Syn Arnolda po raz pierwszy dowiódł swojego istnienia! Fala czułej szczęśliwości ogarnęła ją całą i dodała jej nieco otuchy. Czy to możliwe, aby jej maleństwo przyszło na świat w tym przeklętym zamku? By dała mu życie nieszczęsna więźniarka? Po tamtej stronie rzeki Normandczyk Walter spoglądał pewnie na mgły, zastanawiając się nad tym, co działo się po stronie Champtoce. Musiała spróbować coś zrobić, pójść do Gilles'a jeszcze raz i błagać go, za wszelką cenę wyjednać łaskę dla Sary.

W nagłym impulsie podbiegła do drzwi. Należało najpierw zwrócić się do strażnika, by pozwolił jej wyjść albo sam zgodził się pójść po de Rais'go... albo przynajmniej Sillego. Chwyciła klamkę, aby nią potrząsnąć.

Ku jej wielkiemu zdumieniu drzwi bezszelestnie otworzyły się same. Na zewnątrz korytarz pogrążony był w ciemnościach, panowała zupełna cisza.

W zamku wszyscy chyba spali.

Katarzyna nie mogła w żaden sposób dowiedzieć się, która jest godzina. Piasek przesypał się już dawno, a ona nie odwróciła klepsydry.

Jedyny zegar znajdował się w paradnej komnacie. W kaplicy dzwon chyba zadzwonił, ale pogrążona w rozpaczy nie usłyszała go. Mimo to była zdecydowana spróbować szczęścia za wszelką cenę! Dziękowała w duchu niebiosom, że Sille zapomniał zamknąć jej więzienie. Wróciła do pokoju, otuliła się peleryną i wzięła lichtarzyk.

Jej wyolbrzymiony cień zarysował się na ścianie korytarza. W ciszy głośnym echem rozległy się jej kroki, których nawet nie próbowała stłumić. Spokojna i silna powziętą decyzją skierowała się ku schodom.

Miała przejść przez pół zamku, by dotrzeć do apartamentu Gilles'a, ale coś jej mówiło, że nie napotka żadnej przeszkody. Wokoło panowała głęboka noc i w tym skrzydle zamku nie powinno być nikogo. Dochodząc do galerii, objęła wzrokiem znaczną część wielkiego dziedzińca. Nie dostrzegła nigdzie światła, tylko pod sklepieniem, z którego opuszczona była krata, migotały czerwonawe, nędzne błyski pochodni przypominające błędny ognik.

Przebiegła przez galerię, wielką komnatę, wbiegła na kręte schody, które prowadziły do Gilles'a, nie napotkawszy żywego ducha. Czasami jednak zza jakichś drzwi dobiegało chrapanie, które odbierało tajemniczość tej nocnej atmosferze. W miarę jednak, jak wspinała się po schodach, coraz wyraźniej słyszała jakieś dziwne hałasy, zduszone nieco grubością muru.

Były to odgłosy ludzkie, lecz trudne do rozróżnienia: może śmiechy... a może jęki?

W wieżyczce paliły się jeszcze niewidoczne z zewnątrz światła.

Katarzyna postawiła lichtarzyk na stopniu i weszła wyżej. Kiedy miała już wejść na korytarz prowadzący do Gilles'a, z ciemności wyłoniła się ciemna postać. Katarzyna rzuciła się do tyłu ze zduszonym okrzykiem, ale nie była w stanie się ukryć. Przed nią stał stary Jan de Craon. Widząc, jak mruga oczami na widok światła, pomyślała, że przypomina bardziej jeszcze niż zazwyczaj spłoszoną sowę. Nie mogła sobie jednak wytłumaczyć przyczyny jego przerażenia. . Spojrzał na nią bez zdziwienia, jak gdyby jej obecność w tym miejscu i o tej godzinie była całkowicie naturalna. Oparł się o ścianę, oddychając z trudem. Zobaczyła, że sięgnął ręką do kołnierzyka, by rozluźnić jego ucisk. Wyglądało na to, że się dusi.