Выбрать главу

Seneszal niewiele mówił. Wolał się przysłuchiwać, a odkąd przybyła Katarzyna, nie wtrącał się do rozmowy. Ponieważ młoda kobieta, zapewne zmęczona, zawahała się, nie wiedząc, co robić i pragnąc najwyraźniej odpoczynku, szepnął, spojrzawszy na jaśniejące niebo: - Gdybym był na pani miejscu, wyjechałbym stąd.. i to natychmiast.

Kiedy dowiedzą się, że przekroczyłyście most, a dowiedzą się tego niedługo, wyślą za wami pościg. Tu... nie da się długo stawiać oporu, jeśli pan Gilles postanowił, by schwytać panią przemocą.

- A mimo to - rzekła Katarzyna - nie przysłał po Waltera.

- Ponieważ uważa, że on nie żyje, i wciąż nie wie, że on tutaj jest.

Nikt go nie widział. Ale z panią jest inna sprawa. Straż przy moście opowie wszystko. Tym razem wielmożny pan Jan nie będzie mógł nic dla pani uczynić. Musisz uciekać, pani, póki jeszcze czas! Nie odmawiam wam schronienia, ale mam pieczę nad tą wioską i zamkiem, a brak mi sił koniecznych do przeciwstawienia się pościgowi. Musi pani być już daleko, kiedy ludzie de Rais'go przyjdą porachować się ze mną. Oczywiście, jesteś pani zmęczona, ty i ta kobieta także. To widać aż nadto, ale chodzi zaledwie o nieco więcej niż dwie mile. W górę Loary jest Chalonne, ziemia należąca do królowej Andegaweńskiej.

- Królowa jest w Prowansji i nie może dla mnie nic zrobić. Pod jej nieobecność nikt mnie nie będzie chciał przyjąć w Andegawenii.

Zdruzgotana, objęła głowę rękami. Przed chwilą, przeżywając radość ucieczki, zapomniała o pogróżkach Gilles'a, ale teraz jego złowrogie słowa powracały do niej. Na ziemiach królewskich, podobnie jak na ziemiach Jolanty, była teraz ściganą zwierzyną. Arnold sczeźnie w kazamatach La Tremoille'a i wszechpotężne ramię wroga może ją dosięgnąć o każdej porze i w każdym miejscu.

- W każdym razie - ciągnął dalej Berlot, któremu coraz bardziej brakowało tchu i który coraz częściej spoglądał w stronę Loary - w Chalonne udacie się do przeora Saint-Maurille. On was przyjmie i na chwilę będziecie mogli odpocząć. Musicie chyba wiedzieć, że tereny kościelne są nietykalne.

- Kościół - wymamrotał Walter przez zęby. - Ciągle ten Kościół!

Katarzyna, opierając się obydwiema rękami o stół, wstała z trudem.

Dosłyszała nutkę przerażenia w głosie Berlota. Seneszal się bał. Myślał tylko o jednym: żeby niepożądani goście zniknęli, zanim przybędą ludzie Gilles'a.

- Dobrze - rzekła z westchnieniem. - Wyjeżdżamy. Przyjacielu Walterze, może uda ci się obudzić Sarę.

Przeszła się po pustym pokoju, spojrzała na niepokojąco szybko rozjaśniające się niebo, następnie długo się przeciągała, by rozprostować swe zmęczone członki. Mimo wszystko Walterowi nie udało się obudzić Sary, więc po prostu przerzucił ją sobie przez ramię. Zwrócił ku Berlotowi chłodne spojrzenie.

- Masz dla mnie konia? Ów się skrzywił.

- Mam tylko jednego konia - własnego. I muszę go zatrzymać... Pan Gilles będzie uważał, że to dziwne...

- Chwilami zastanawiam się - rzekł Normandczyk, wykrzywiając pogardliwie wargi - czemu nie przejdziesz przez Loarę. Powiedz no mi, kogo się boisz bardziej: de Rais'go czy pani Montjan, która nienawidzi swego zięcia. . a może pani de Craon?

- Diabła! - rzekł Berlot niezadowolony. - Ale będę mu wdzięczny, kiedy cię porwie.

- Amen! - rzekł Walter, który zaczynał się już wykazywać wiedzą w kwestiach kościelnych. - W drogę, pani Katarzyno! Koń Sary wydaje się tak solidny, że może unieść nas obydwoje. Zresztą w tej chwili nieszczęsna kobieta nie byłaby w stanie utrzymać się w siodle. Trzeba by uderzyć jej głową o ścianę, aby się zbudziła.

Przed bramą zamkową odnaleźli Morganę i Parobka, które były nakarmione i napojone. Mała klaczka zarżała z radości na widok swej pani i grzebnęła niecierpliwie nogą. Z wielkim staraniem Walter, po usadowieniu wciąż śpiącej Sary na grzbiecie Parobka, pomógł Katarzynie usiąść w siodle, następnie sam dosiadł wierzchowca. Parobek sprawował się dzielnie i nie drgnął nawet pod ciężarem olbrzyma.

- Myślę, że będzie dobrze - powiedział Normandczyk z zadowoleniem.

Nabrał w swą potężną pierś haust powietrza i zakrzyknął radośnie: - Na Odyna! Cieszę się, że opuszczam te przeklęte strony.

Dokądkolwiek przyjedziemy, pani Katarzyno, nigdzie gorzej nas nie przyjmą. Naprzód!

Odpowiedział mu pełen niepokoju krzyk Berlota: - Ludzie de Rais'go! To oni! Jedźcie.. jedźcie już!

Rzeczywiście, wypełniona żołnierzami barka przewoźnika płynęła w najlepsze środkiem rzeki. Dziesięciu wojowników wolało przepłynąć rzekę wpław i otaczało ze wszystkich stron barkę. Katarzyna, ogarnięta potwornym strachem, rozpoznała fioletową opończę pana de Rais'go...

Jeśli ich widzieli, to koniec, ale zielony ze strachu seneszal wystękał: - Zróbcie objazd tamtą uliczką. Nie zobaczą was i wyjedziecie za miasto niepostrzeżenie. Spróbuję ich zatrzymać tak długo, jak się da.

- Gdybyś się tak nie bał o swoją skórę - szydził Walter - rzekłbym, że dzielny z ciebie człowiek! Żegnaj, Marcinie! Może się jeszcze kiedyś spotkamy.

Katarzyna już dźgnęła Morganę i pocwałowała opadającą w dół uliczką. Ryzykując złamanie karku, popędziła od razu galopem. Kopyta Morgany radośnie kląskały po ubitej ziemi, za sobą młoda kobieta słyszała ciężki galop Parobka. Wkrótce znaleźli się w zagajniku, niewidoczni z Montjan. Droga skręcała ku Loarze i biegła wzdłuż obnażonych drzew, by przejść w istne trzęsawisko. Walter dogonił Katarzynę i cwałował dalej obok niej.

- Myślałem - zagadnął, nie przestając galopować - żebyśmy może wrócili do Orleanu. Pan Jakub Boucher oczywiście przyjąłby panią. Ma pani tam porządnych przyjaciół. - Istotnie - rzekła Katarzyna - ale skarbnik Jakub Boucher jest przede wszystkim porządnym, wiernym poddanym króla Karola. To człowiek surowy i prawy, nie oprze się rozkazowi suwerena, choćby nawet żywił dla mnie największą przyjaźń. Tymczasem, jeśli dobrze zrozumiałam, nawet gdy Jakub Boucher o tym nie wie, król to La Tremoille.

- Dokąd więc pojedziemy? Mam nadzieję, że nie myśli pani o tym, by natychmiast pędzić, w pani stanie, do Sully-sur-Loire? Powinna pani żyć, jeśli chce stawić czoło swoim wrogom.

- Nie zależy mi na tym, by ich zwyciężyć - odpowiedziała Katarzyna, zaciskając usta. - Ale jest Arnold. . i jest moje dziecko. Mogłabym wrócić do Burgundii, gdzie mam przyjaciół, i gdzie byłabym względnie bezpieczna, ale oznaczałoby to rozłąkę z Arnoldem. Muszę pozostać na ziemiach króla Karola, ryzykując, że wpadnę w ręce jego ulubieńca. Ktoś musi nas przyjąć pod swój dach, ukryć i umożliwić mi porozumienie się z tymi, którzy mogliby nam skutecznie pomóc: z towarzyszami broni pana de Montsalvy'ego, kapitanami królewskimi, którzy jak jeden mąż nienawidzą La Tremoille'a.

- A czy pani wie, gdzie szukać takiej kryjówki? Katarzyna przymknęła na chwilę oczy, jakby chciała przywołać jakąś twarz w pamięci.

- Jeśli umiem ocenić rzeczywistą wartość człowieka, to myślę, że tak. Jeśli się mylę, nie ma ani pomocy, ani ratunku dla mnie. Ale z pewnością się nie mylę.

- A więc dokąd jedziemy?

- Do Bourges. Do pana Jakuba Coeura.

Jeźdźcy wynurzyli się z lasu. Przed nimi rozciągała się szeroko pokryta trawą równina, a z jej lewej strony, w oddali, pod jednostajnie szarym niebem lśniła rzeka. Katarzyna i Walter popędzili prosto jak szaleńcy.

Katarzyna zadawala sobie nieraz pytanie, czy jej sytuacja osobista była naprawdę taka zła, jak to przedstawiał Gilles de Rais, czy też celowo używał najczarniejszych barw, by wymóc większe posłuszeństwo. Z tym ostatnim wiązała niewielkie nadzieje. Słowa Gilles'a brzmiały jak najprawdziwsza prawda. Zresztą wkrótce miała się o tym przekonać.