- Na to potrzeba, żeby wrócił Arnold - rzekła Katarzyna bliska płaczu. - Jeśli nie wróci, złe sny już nigdy mnie nie opuszczą.
Reszta nocy upłynęła bez zakłóceń. Nastał nowy dzień, ale La Hire i jego ludzie nie wrócili do Louviers. Katarzynę dręczył niepokój, a jej nadzieje malały w miarę upływu godzin.
- Gdyby znalazł Arnolda, wróciłby już.
- To nie jest takie pewne - odparła Sara, by ją uspokoić. - Jego wyprawa mogła zaprowadzić go dalej, niż zamierzał.
Nawet uspokajające słowa Sary nie mogły oderwać Katarzyny od wieży. Być może spędziłaby w niej kolejną noc, gdyby tym razem w porze, w której słońce zachodzi za skłębioną zieleń pól, na drodze prowadzącej od zachodu nie pojawił się obłok kurzu. Wkrótce dały się zauważyć płowe refleksy ostatnich promieni światła odbijających się od broni. Kiedy Katarzyna mogła już rozróżnić czarny proporzec ze srebrną winoroślą, puściła się pędem ze schodów.
- Już są! Wracają! - krzyczała, nie dbając o świątobliwość miejsca, w którym przebywała.
Jak pocisk przeleciała przed nosem osłupiałej matki Marii Beatrycze, potrąciła furtiankę i znalazła się na dworze, ciągnąc za sobą Sarę.
Przebiegła uliczkę prowadzącą do bram miasta, podkasawszy spódnicę, by biec szybciej.
Dotarła do wrót strażniczych w tej samej chwili, gdy rumak La Hire'a przejeżdżał pod podniesioną kratą, i rzuciła się prawie pod końskie kopyta.
- No i co? Znalazłeś go, panie?
Kapitan z wielkim trudem przytrzymał konia, by nie poturbował Katarzyny, i straszliwie zaklął. Spod uniesionego hełmu spozierała czarna od pyłu, zatroskana twarz.
- Nie - rzucił surowo. - Nie ma go tu z nami.
Gdy jednak zobaczył, że Katarzyna pobladła, zawstydził się swej brutalności, zeskoczył z siodła i podbiegł do niej w samą porę, by podtrzymać osłabłą kobietę.
- Cóż to znowu, nie będziesz mi chyba tak omdlewać w ramionach!
Nie znalazłem go, ale wiem, że żyje. To już coś, prawda? No, chodźmy stąd, nie będę się przecież tłumaczyć tutaj.
Żyje! To słowo przywróciło Katarzynę do życia skuteczniej niż klepnięcie w policzek. Spojrzała na La Hire'a z nadzieją w oczach i dała się poprowadzić do domu przyklasztornego. Za nimi ciągnął się sznur zmęczonych, brudnych żołnierzy. Całe to towarzystwo zagłębiło się w czarnej bramie i wypełniło dziedziniec. Dopiero gdy żołnierze zsiedli z koni, Katarzyna zauważyła, że prowadzili więźnia.
Zbite stado koni zasłaniało dotychczas ten widok. A przecież był to olbrzymi mężczyzna, typowy Normandczyk o jasnych, prawie rudych włosach, mocny niczym machina oblężnicza, w którym, w niemal nienaruszonej postaci, skupiało się dziedzictwo wikingów. Jego ręce, związane grubymi sznurami, którymi przytroczony był do siodła sierżanta Ferranta, były masywne i szorstkie, pokryte kędzierzawymi włoskami barwiącymi je na złocisto, mimo to wyglądały na zręczne i wiele potrafiące.
Licha opończa z poszarpanego płótna pokrywała z trudem tors godny niedźwiedzia i ramiona wołu, nad którymi osadzona była twarz ceglastej barwy o rozmytych rysach, ale wyrazistym wejrzeniu. To spojrzenie jasnoszarych oczu, wymykające się spod krzaczastych brwi, przypominało żywe źródełko tryskające wśród gęstwiny traw.
Jeniec nie był bynajmniej przejęty swoją sytuacją. Spoglądał na rzeczy i ludzi wzrokiem spokojnym i dobrodusznym, bardziej zdziwionym niż przestraszonym, w którym zapaliło się ciepłe światełko, gdy spojrzał na Katarzynę.
- Kto to? - zapytała młoda kobieta, gdy tymczasem uzbrojeni ludzie popychali spętanego mężczyznę w kierunku dużej komnaty.
- A bo ja wiem? - odparł La Hire, wzruszając ramionami. Znaleźliśmy go ogłuszonego w piwnicy tego twojego domeczku. Miał pod pachą beczułkę gorzałki. Pewnie to jakiś angielski opryszek! Odkąd powróciliśmy na tereny normandzkie, Godonowie mają coraz większe kłopoty ze ściągnięciem od chłopów należności, więc nadrabiają to tak, jak potrafią.
W odpowiedzi rozległ się głos mężczyzny tak potężny, że zniweczył spokój panujący w komnacie i rozbrzmiał donośnie, niczym pod sklepieniem katedry.
- Nie jestem Anglikiem, lecz dobrym Normandczykiem, wiernym poddanym króla Karola.
- Hm! - mruknął La Hire. - Mówisz naszym językiem, a to już coś.
Jak się nazywasz?
- Walter! Drwal Walter, ale nazywają mnie Walter Malencontre*.
- A czemuż to?
Człowiek z lasu zaśmiał się szorstko.
* Malencontre (franc.) - złe spotkanie.
- Bo kiedy mam w ręku porządną siekierkę, której nie daliście mi zabrać, nie jest dobrze spotkać się ze mną w lesie. Nie chwalę się zbytnio, ale mogę wystarczyć za dziesięciu, panie kapitanie.
- Wytłumacz się. Co robiłeś w tym domu? Kto cię ogłuszył?
- Ja sam! Nie pozwalaliście mi dotąd mówić. Teraz chcę powiedzieć, co wiem.. bo pan jest kapitanem króla. Wziąłem pana za włóczęgę.
Dlatego miałem się na baczności.
La Hire wzruszył ramionami, ale nie mógł opanować skrzywienia ust. Był trochę włóczęgą, zwłaszcza gdy nie było wojny. Trzeba wykonywać swój fach, jeśli jest się do tego stworzonym! Nastroje La Hire'a nie interesowały jednak Katarzyny, która aż drżała z niecierpliwości. Sama zaatakowała jeńca.
- Co pan robił w tym domu? Czy pan wie, co się tam stało?
- Tak - odparł mężczyzna ponuro. Spojrzał żywo na Katarzynę, a potem ciągnął dalej: - Magloire i Guillemette, nieszczęśnicy mieszkający w tej chacie, byli moimi kuzynami. Przychodziłem do nich czasami, kiedy w lesie robiło się zbyt głodno. Byli dobrzy i uczynni i nigdy żaden biedak nie odszedł od nich z pustymi rękami. Nocowałem u nich, gdy nad ranem przyszedł jakiś mężczyzna. Był źle odziany, ale wyglądał na rycerza. Podał Guillemette złotą monetę i zapytał, czy nie ma odrobiny mleka. To angielskie złoto wydało się jej dziwne, więc zaczęła go wypytywać, ale przybysz nie chciał nic mówić. Powiedział tylko, że jest nietutejszy, że pracował w Rouen i wraca w swoje strony. Coś takiego było w jego głosie, że człowiek mu wierzył. A jednak ta instynktowna wyższość, jaką okazywał, była dziwaczna. Guillemette dała się przekonać. Złoto to rzecz tak rzadka!
Miała właśnie iść do obory po mleko, kiedy weszli.. tamci... cuchnący...
krwiożercze wilki! Ponieważ rozmawialiśmy, nie usłyszeliśmy, że się zbliżają.
- Kim byli? Znałeś ich?
Pomimo że La Hire był silny, nie był w stanie stawić czoła więźniowi ze związanymi rękoma. Jednym raptownym ruchem Walter Malencontre odrzucił go od siebie.
- Oczywiście, że ich znam! Widziałem ich proporzec. Należy do Richarda Venablesa, angielskiego oprawcy, ścierwa gorszego niż jego pan, szatan. Ma kryjówkę w kredowych jaskiniach Orival i starych ruinach Roberta Diabła. O, nie był to przyjemny widok... Biedna Guillemette!
Biedny Magloire!
- Patrzyłeś, jak podrzynają im gardła, i nie ruszyłeś się z miejsca?
- Coś podobnego - warknął ze złym błyskiem w oczach. - Trzeba było to zobaczyć, a potem dopiero mi ubliżać. Venables miał o czterech ludzi mniej tylko dzięki mnie jednemu. Na wpół mnie ogłuszyli, związali...
udawałem martwego, tak było lepiej, nie na wiele bym się przydał. Umiem to dobrze robić. Ale co przeżyłem, nie możecie sobie wyobrazić. Związany sznurkiem jak kiełbasa, oczy zamknięte, jednak wszystko widziałem.. i wszystko słyszałem. To było jeszcze gorsze! Och, człowiek od złotej monety też zrobił dobrą robotę. Złapał ławę i walił w nich po kolei. Ale i tak go dostali. Znalazł się związany na ziemi obok mnie, zemdlony, z guzem na czole, który rósł w oczach i czerniał. To było dobre w gruncie rzeczy... Nie słyszał, jak mała Guillemette i biedny Magloire wyli...