Выбрать главу

- Jesteś stworzony, by nosić zbroję - rzekł. - Mężczyźni, którzy niegdyś wyzwalali Święty Grób pod wodzą Boemunda i Tankreda, musieli być podobni do ciebie jak dwie krople wody.

- Jestem Normandczykiem! - odparł Walter nie bez dumy, jakby samo to stwierdzenie zawierało wszystko.

Dumna ta odpowiedź spodobała się Montsalvy'emu. Waleczny i dumny, lubił ludzi wyniosłych, nawet jeśli byli skromnej kondycji.

- Wiem o tym! - rzekł po prostu. Następnie, pchnięty jakimś niejasnym impulsem, którego nie umiałby wytłumaczyć - być może niewyrażonym pragnieniem przywiązania do siebie tego niezwykłego człowieka - dodał: - Czy zechcesz podać mi rękę?

Katarzyna otworzyła szeroko oczy. Żeby dumny, niemal wyniosły Arnold wyciągał rękę do wieśniaka, jak do kogoś równego, było rzeczą zastanawiającą. Jak zareaguje Normandczyk?

Jego surowa twarz pokryła się intensywną czerwienią. Na chwilę zawahał się, widząc tę dłoń tak piękną, mimo że szczupłą. Miotał się między miłością do Katarzyny i pociągiem, jaki odczuwał każdy człowiek godny tego imienia do kapitana Montsalvy'ego. Ludzie Arnolda uwielbiali go, chociaż bywał brutalny i często bezlitosny. I temu urokowi Normandczyk poddawał się mimo woli.

Wreszcie wyciągnął swą szeroką dłoń, dotykając ostrożnie ręki Arnolda, jak gdyby to był kruchy przedmiot; palce Montsalvy'ego zamknęły się wokół jego nadgarstka. Wówczas zwyciężony Walter odwzajemnił przyjazny uścisk i równocześnie ugiął kolano, nie pochylając głowy.

- Dziękuję - rzekł z prostotą Arnold. - Wiem o wszystkim, co ci zawdzięczam, co zrobiłeś dla mojej żony i syna.

Spojrzenie szarych oczu skrzyżowało się ze spojrzeniem czarnych spokojnie, bez gniewnego błysku, którego tak obawiała się Katarzyna.

Instynktownie złożyła dziękczynnie ręce, a jej dusza zaśpiewała z radości.

Żona!... Arnold nazwał ją swoją żoną! Choć była pewna jego miłości, nigdy nie odważyła się przypisać sobie tego tytułu. Może powiedział to bez zastanowienia?... Ale ten drobny niepokój trwał krótko. Jakub Coeur wszedł właśnie do pokoju, a Arnold rzucił w jego stronę radośnie: - Mistrzu Coeur, gdy tylko zdołam utrzymać się na nogach, by dojść do domu bożego, będziesz musiał znaleźć nam księdza. Już nadszedł czas, abyśmy się pobrali, i mam nadzieję, że uczynisz mi ten honor i zostaniesz naszym świadkiem.

Kuśnierz uśmiechnął się, ale skłonił głowę w milczeniu.

Rozdział dziewiąty

Ja, Arnold

W nocy z 27 na 28 grudnia 1431 roku grupka ludzi opuściła dom przy ulicy Auron, by udać się do pobliskiego kościoła Saint-Pierre-leGuillard. Już dawno minęła pora zgaszenia świateł. Noc była tak czarna jak śnieg był biały, ale okrutny mróz, który panował przez trzy tygodnie, pokrywając lodem kanały miasta i usztywniając nagie gałęzie drzew, pofolgował nieco. Od Bożego Narodzenia Bourges spowite było w biel, zanurzone w ciszy, jak gdyby liczyło uderzenia swego serca i wstrzymywało oddech. Błogosławiona pora, która nastaje co roku wraz z narodzinami Dzieciątka Jezus, spowodowała, że ustały prześladowania i codzienne wizyty w domach składane przez żołnierzy La Tremoille'a.

Wszystko to jednak zbyt boleśnie zaciążyło na życiu miasta, aby mogło ono zdobyć się na coś innego niż cisza i spokój w czasie najpiękniejszego ze świąt.

Katarzyna po raz pierwszy od dwóch miesięcy przekroczyła progi domu Jakuba Coeura i z rozkoszą zagłębiała obute w futrzane boty stopy w grubą warstwę śniegu. Przycisnęła mocniej do siebie ramię Arnolda, na którym się opierała.

- To raczej miasto wygląda jak panna młoda, a nie ja - szepnęła z uśmiechem.

W odpowiedzi objął swoją dłonią drobne palce, jakby umyślnie nieprzyobleczone w rękawiczki.

- Przystroiło się specjalnie dla nas - powiedział czule. - Nigdy nie widziałem go piękniejszym. Nigdy też nie kochałem cię mocniej, moja najdroższa. .

Obydwoje rozkoszowali się szczęściem bycia razem, gdy tak szli przytuleni, jak zwykła para zakochanych. Dla Arnolda radość była tym większa, że wreszcie odzyskał zdrowie.

Od tego poranka, kiedy trawiąca go dotąd gorączka ustąpiła, rekonwalescencja postępowała szybko. Solidna konstytucja młodego człowieka, która już tyle razy go nie zawiodła, dokonała jeszcze jednego cudu. Był wciąż chudy, ale przynajmniej trzymał się mocno na nogach i prowadził normalne życie, choć brak ruchu i przebywanie w zamknięciu były dla niego trudną próbą.

- Doprawdy, nie jestem stworzony do życia w czterech ścianach mówił do Katarzyny z komicznym grymasem, przemierzając pokój najpierw wzdłuż, potem wszerz, aby przyzwyczaić na nowo mięśnie do normalnego funkcjonowania.

- Wkrótce wypłyniesz na szerokie wody, wiesz o tym dobrze odpowiedziała z lekkim odcieniem żalu. - Wyjedziemy, jak tylko mistrz Coeur zaręczy, że możemy to zrobić bez ryzyka.

- Bez ryzyka! To dziwne sformułowanie, jak dla mnie. Ryzyko, moja piękna pani, zawsze było częścią mego życia i. .

- I brakuje ci go, wiem! - dokończyła Katarzyna z urazą.

Było jej niezmiernie trudno, i Jakubowi również, zatrzymać tego ruchliwego młodzieńca, by nie popędził prosto do pałacu królewskiego, gdy tylko odzyskał siły. Mówił wyłącznie o tym, by paść do stóp króla i usprawiedliwić się, by rzucić wyzwanie La Tremoille'owi, spoliczkować go w czasie obrad rady królewskiej, wyzwać na sąd boży i o tym podobnych bezsensownych pomysłach, które podszeptywało mu jego poczucie honoru, przyprawiając Katarzynę o niewymowną trwogę.

Z tego powodu nie rozwodziła się zbytnio nad szczegółami przymusowego pobytu w Champtoce, nad zniewagami, jakich doznała za sprawą Gilles'a de Rais'go. Przede wszystkim przysięga, jaką złożyła Janowi de Craonowi, że nie opowie nikomu o odrażających tajemnicach Gilles'a, zmuszała ją do przemilczenia najważniejszego, co więcej, w ich obecnej sytuacji było rzeczą bezużyteczną, a nawet niebezpieczną, podsycać gniew Arnolda. I tak poprzysiągł, że zapyta pana de Rais'go o przyczyny jego zachowania względem Katarzyny, ale udało jej się wytłumaczyć mu, że sprawa Gilles'a była ściśle związana ze sprawą La Tremoille'a, że jedna zależała od drugiej i że będzie czas na zajęcie się sojusznikami szambelana, gdy ten zostanie już pokonany. W tym przypadku to Xaintrailles'owi udało się przywieść wreszcie przyjaciela do rozumu.

- Twój honor może zaczekać, mój synu, a La Tremoille też nic nie straci na tym, że poczeka. Kiedy wreszcie zrozumiesz, że na lisa poluje się inaczej niż na dzika czy wilka? Nie wiesz nawet, co się w tej chwili dzieje w pałacu. Nie dotrzesz nawet do szambelana, bo pierwej cię zatrzymają, zakują w łańcuchy i wyślą do głębokiego lochu. La Tremoille zna cię od dawna i wie, że będąc na wolności, przede wszystkim zechcesz go zaatakować. Bądź pewien, że przedsięwziął wszelkie środki ostrożności, a twoja chęć spotkania z królem dowodzi choroby umysłowej.

- Należę do rodu Montsalvych i moje tytuły szlacheckie dają mi prawo do rozmowy z królem, kiedy tego zapragnę. Nie muszę prosić o posłuchanie.

- Twój przyjaciel La Tremoille wie także i o tym. Ale jest on jeszcze potężniejszy, niż myślisz: czy wiesz, że w sierpniu zastawił pułapkę na konetabla de Richemonta i zatrzymał jego trzech emisariuszy: Antoniego de Vivonne'a, Andrzeja de Beaumonta i Ludwika d'Amboise'a? Dwóm pierwszym obcięto głowy, a za trzeciego żąda się okupu. Przypominam ci, że jeśli należysz do rodu Montsalvych, to Vivonne jest Mortemartem, a zatem jest równie wielkim panem jak ty. Dodam jeszcze, że Richemonta również spotkałby ten sam los, gdyby La Tremoille mógł go pojmać.