Выбрать главу

- Kiedy jedziemy? - spytała Katarzyna.

- Zaraz.

- W biały dzień?

Kuśnierz roześmiał się.

- Pora jest obojętna. Piwnica, w której się znajdujecie, prowadzi dalej, niż się wam zdaje. Te dwie sale są połączone ze starą kaplicą templariuszy, która znajduje się za bramą Ornoise, ale to tylko znikoma część, odbudowana i wzmocniona przez templariuszy na potrzeby zakonu, z całej sieci podziemnych korytarzy zbudowanych przez Rzymian, które udało mi się odnaleźć. Niektóre korytarze, łączące stare kamieniołomy czy grobowce takie jak ten, który widzieliście, są na wpół zasypane i niebezpieczne, z innych jednak można korzystać. Zwłaszcza z jednego z nich, który zaczyna się pod starożytnymi arenami i ciągnie się pod starą kanalizacją wodną, połączoną z akweduktem. Tędy właśnie wyjedziecie, gdyż podziemny korytarz przechodzi pod ulicą Auron i pod moim domem.

Wyprowadzi was poza miasto, dość daleko, do wieży Wrzosów, starej ruiny na drodze do Dun-le-Roi. Tam również spotkacie się z ludźmi pana de Xaintrailles'a.

Wyciągnął z kurtuazją rękę, by pomóc Katarzynie wstać, ale ona, podobnie jak reszta towarzystwa, nie ruszała się z miejsca.

- Miasto zbudowane na korytarzach.. Jak we śnie!

Coeur uśmiechnął się blado.

- Tam, gdzie przebywali Rzymianie, pozostały ślady, które rzeczywiście wyglądają jak senne marzenia. Nie podbija się świata, jeśli się nie ma iskry geniuszu! Ale geniusz może się przydać również skromnemu kupcowi, takiemu jak ja.

Rozdział dziesiąty

Fosy Ventadour

Gdy Katarzyna spoglądała następnego dnia o świcie, jak Arnold wskakuje na siodło w cieniu potężnych murów wieży Wrzosów, doznała dziwnego uczucia - że oto wymyka się jej raz jeszcze. W jednej chwili, przez sam fakt ściśnięcia kolanami boków konia, Arnold zajął miejsce tego wycieńczonego skrajnie człowieka, którego przywieziono do domu Coeura. Odziany był w czarny zamsz pod lekką zbroją z błękitnej stali, którą wynalazł dlań mistrz kuśnierski. Na to narzucił szeroki płaszcz do jazdy konnej, również czarny, z odrzuconym do tyłu kapturem, odsłaniającym głowę o brązowych włosach tak krótko obciętych, by można było nałożyć hełm. Dumnie wyprostowany w strzemionach, nie miał już w sobie nic z nędznego więźnia zamku w Sully, nic z banity, zwierzęcia ściganego przez ogary jakiegoś zbrodniczego lejtnanta. Stał się podobny do tego wyniosłego mężczyzny, którego obraz zapamiętała Katarzyna. Był znowu panem de Montsalvym, a młoda kobieta, z nieco ściśniętym sercem, zastanawiała się, czy naprawdę ma się z czego cieszyć.

Nigdy nie był jej tak bliski, jak w tych dniach słabości fizycznej i moralnych rozterek.

Dziesięciu żołnierzy przysłanych przez Xaintrailles'a, którzy dołączyli do nich o zmierzchu, nie pomyliło się również w ocenie wartości tego człowieka. Natychmiast rozpoznali w nim wojownika i wodza i jakby w milczącym porozumieniu podporządkowali się jego rozkazom. A jednak gdy się spojrzało na ich wyzywające miny i liczne blizny na smagłych twarzach, nie można było mieć wątpliwości, że należą do elity wojskowej czy najgorszego gatunku starych wiarusów, co właściwie na jedno wychodziło. Nie podobały się jej też dwuznaczne spojrzenia, jakich była obiektem.

Wszyscy oni byli Gaskończykami, wszyscy też, z wyjątkiem ich wodza, gigantycznego sierżanta Escorneboeufa, byli niscy, czarniawi, nerwowi, mieli cienkie wąsiki i oczy jak węgle. Byli jednak niesamowitymi żołnierzami, stałe kontakty z ziemiami angielskiej Gujany uczyniły walkę z najeźdźcą ich chlebem powszednim od chwili, gdy tylko potrafili unieść broń. Zaraz po przybyciu do wieży Wrzosów, wraz z dodatkowymi końmi przeznaczonymi dla czworga uciekinierów, sierżant Escorneboeuf przekazał Arnoldowi zapieczętowany zwój. Okazało się, że jest to zupełnie legalny glejt, z podpisem i pieczęcią wielkiego kanclerza Francji, zalecający każdemu ułatwić podróż baronowi de Ladinhakowi, który wraz z żoną, służącymi i oddziałkiem złożonym z dziesięciu żołnierzy udawał się do Lectoure, do swego suwerena, hrabiego Jana V Armagnaca. Najwyraźniej Xaintrailles przygotował wszystko należycie i nie pozostawił nic przypadkowi. Wielka Pieczęć Francji, zwisająca z tego sfałszowanego dokumentu, oddawała zaszczyt zarówno jego oddaniu dla przyjaciół, jak też kontaktom i pomysłowości. Wzruszona Katarzyna podziękowała w myślach temu wielkiemu rudemu kpiarzowi, którego radosna szorstkość równa była poświęceniu. Zrobiło się jej niewymownie żal - Bóg jeden wie, kiedy państwo Montsalvy będą mogli znów zobaczyć swego przyjaciela!

Teraz mały oddziałek galopował spokojnie po starożytnej drodze rzymskiej, jeszcze wciąż wyraźnej, która z dawnego Avaricum* prowadziła prosto między pagórki Owernii poprzez Berry i Limousin.

Arnold był na czele.

* Bourges.

Jadąc na potężnym czarnym wierzchowcu, walczył z gorącym pragnieniem, by puścić się galopem. Od tak dawna nie galopował do wtóru z wiatrem, słysząc, jak z tyłu za nim radośnie łopoczą poły jego płaszcza.

Ale poważny stan żony wymagał bardziej umiarkowanego tempa, więc musiał pohamować swoją przyrodzoną żywiołowość. Jadąca za nim Katarzyna miała po obu stronach Sarę i Waltera. Z radością znów dosiadła Morgany. Radość tę zresztą mała klacz podzielała całkowicie. Z postawionymi uszami dreptała wesoło, machając tanecznie ogonem barwy śniegu. Sara jechała ponownie na Parobku. Pokaźna tusza Cyganki harmonizowała doskonale ze spokojnym usposobieniem zwierzęcia.

Chwilowo niewrażliwa na zimno, drzemała.

Natomiast Walter bynajmniej nie spał. Od czasu do czasu rzucał spojrzenie za siebie w kierunku wielkiego Escorneboeufa, który wraz z Gaskończykami zamykał pochód. Między obydwoma mężczyznami, zapewne równymi sobie pod względem siły, zapanowała od pierwszego wejrzenia antypatia. Wystarczyło właśnie to pierwsze spojrzenie, które złapała Katarzyna i którego sens uchwyciła natychmiast. I Normandczyk, i Gaskończyk przyzwyczajeni byli do tego, że panują nad innymi, wymuszając prestiż siłą. Zatem obaj aż płonęli z niecierpliwości, by się zmierzyć. Podzieliła się swymi obawami z mężem.

- Oni się pobiją wcześniej czy później - szeptała, spoglądając na Escorneboeufa, który wycierał nos rękawem i w zamyśleniu przypatrywał się Walterowi siodłającemu Morganę.

- Jeśli będzie to walka rycerska, obserwowanie potyczki dwóch takich olbrzymów może być zabawne, ale w zwyczajnej bójce potrafię ich rozdzielić. Dzikie bestie tresuje się batem, a ja od dawna posiadłem tę sztukę.

Ta typowa dla Arnolda odpowiedź wzmogła jedynie obawy Katarzyny. Obiecała sobie zachowywać większą ostrożność, nie mogła jednak powstrzymać się od myśli, że życie byłoby nieskończenie bardziej proste, gdyby pozbawić mężczyzn tego nieumiarkowanego upodobania do zabijania się nawzajem. Instynktownie położyła rękę na brzuchu. Czy ten, który tam mieszkał, będzie miał równie wojowniczą naturę? Czy gorąca krew Montsalvych weźmie górę nad o wiele bardziej spokojnym usposobieniem jego matki i dziadka, dobrego Gauchera Legoix, który umarł powieszony, gdyż nade wszystko kochał pokój? Po raz pierwszy Katarzyna przelękła się tej żywej tajemnicy, którą nosiła w swym ciele.

Do tego niepokoju dołączył się inny, lęk przed nieznanym, otwierającym się przed nią. Co znajdzie u kresu tej drogi? Co na nią czekało w tej Owernii, o której nie miała najmniejszego nawet wyobrażenia? Góry, rzecz niesłychana dla dziewczyny z równin, którą była... nieznajome twarze, nowe domostwo, teściowa... W gruncie rzeczy najbardziej niepokojące było to ostatnie: matka Arnolda! Katarzyna niewiele o niej wiedziała poza tym, że synowie ją ubóstwiali. Niegdyś, w piwnicy domu rodziny Legoix, zanim Michał de Montsalvy został zamordowany przez paryską tłuszczę, opowiadał o swej matce uważnie słuchającej dziewczynce, którą była wówczas Katarzyna. Opisywał ją jako wielką damę, która wcześnie owdowiała, zostając sama z dwoma małymi chłopcami, dużym domem i ziemiami. Katarzyna miała wrażenie, że jeszcze słyszy głos Michała: „Moja matka zostanie sama, gdy brat także rozpocznie wojskową karierę. Będzie zapewne cierpiała z tego powodu, ale nie powie ani słowa. Jest zbyt dumna, ma zbyt wiele godności, by się skarżyć".