Выбрать главу

Katarzyna zastanawiała się, jak ta wyniosła kasztelanka przyjmie nieznaną synową, w dodatku plebejskiego pochodzenia? A jeśli przyjdzie im żyć obok siebie, to jak to będzie wyglądać?

- O czym myślisz? - zapytał Arnold.

Nie zauważyła, jak się do niej zbliżył, tak była pogrążona w myślach.

Uśmiechnęła się, widząc jego niepokój. Zapytał jeszcze: - Nie czujesz się dobrze? Może jesteś zmęczona?

- Nie - odparła. - Rozmyślałam tylko.

- O czym?

- O tym, co nas czeka... o twoich stronach... o twojej rodzinie.

Zęby Arnolda rozbłysły w nagłym uśmiechu. Pochyliwszy się, otoczył Katarzynę ramieniem i przycisnął usta do jej skroni.

- Możesz mi się przyznać - szepnął. - Boisz się tego wszystkiego, czyż nie?

- Trochę tak...

- Niepotrzebnie. Jeśli pokochasz Owernię, ona odda ci to z nawiązką.

A co do mojej matki, ponieważ to ona jest całą najbliższą rodziną, myślę, że się jej spodobasz. Ona przede wszystkim ceni odwagę...

Zrównawszy krok swego konia z krokiem Morgany, która wdzięczyła się do czarnego rumaka, Arnold długo opowiadał żonie o rodzinnych stronach. Stopniowo zapomniała o miękkich dolinkach ukrytych pod śniegiem, by wyobrazić sobie wysoki, wietrzny płaskowyż, zbiegający w dół skalistymi, zielonymi zboczami aż do głębokiej doliny, w której płynęła rzeka, błękitnawe góry we mgle poranka, fioletowe o zachodzie słońca, czarne skały i białe wody. Nagle zaczęło jej się spieszyć, by dotrzeć do tej dziwnej krainy, gdzie może oczekuje ją szczęście za pokrytymi dzikim winem murami starego zamku, który już nie musiał być fortecą. Zapomniała nawet o tym, że nad tą krainą zawisł złowróżbny cień hiszpańskiego opryszka. Ale Arnold nie zapomniał... Po chwili ciszy rzekł posępnym głosem: - I wszystko to jest teraz w niebezpieczeństwie, zagrożone przez nienasyconą chciwość jakiegoś La Tremoille'a, pragnącego przywłaszczyć sobie lenno z całkowitym pogwałceniem prawa feudalnego! Czas mi się dłuży... chcę tam dojechać jak najszybciej!

Dopóty, dopóki jechali przez uprawne ziemie Berry, względnie bezpieczne dzięki stałej obecności króla, podróż przebiegała pomyślnie.

Jedzenie było co prawda drogie i było go niewiele, jednak na widok złota pożyczonego szczodrobliwie przez Coeura - Arnold nie mógł wytłumaczyć mu, że to tylko dług - wiele skrzyń i kurników otwierano w oberżach, w których zatrzymywali się nasi podróżni. Niestety, sytuacja się zmieniła, gdy wjechali do surowego i dzikiego Limousin. Była to kraina bezludna o niskich pagórkach, przecinających głębokie, a zimą posępne doliny, i zamarzniętych bagnach ze sterczącymi suchymi trzcinami. Z rzadka porozrzucane wioski zagłębione były w krzaczastych nizinach, jak gdyby chciały się ukryć przed niebem. Wioski te były tak ubogie, że ich małe szare kościółki pokryto jedynie strzechą. Niegdyś chłopi uprawiali tu żyto, rzepę, kapustę i nieco pszenicy, a na niżej położonych suchych terenach winorośl. Jednak przeszło tamtędy tyle wojsk, Anglików, Armaniaków, Burgundczyków, tylu rozbójników i opryszków, sprzymierzeńców równie chciwych jak przeciwnicy, że ziemia powróciła do stanu pierwotnej dzikości. Żołnierze dokonali spustoszeń wśród bydła, którego jeszcze nie zdążyła zdziesiątkować choroba, i w czarnych kleszczach głodu ginęła powoli cała kraina.

Szczęście, jakie ogarnęło Katarzynę po wyjeździe z Bourges, na początku długiej drogi, która miała ją doprowadzić do nowego domu, gasło stopniowo, w miarę jak zagłębiali się w tę nędzną krainę. Z każdym stąpnięciem Morgany rósł w jej piersi ciężar. Powoli oddziaływała na nią dławiąca cisza wyludnionych wsi, ostrych szczytów najeżonych czarnymi i niemymi fortecami. Kiedy przypadkowo zauważono jakąś ludzką istotę, uciekała ona przed tym uzbrojonym oddziałem, a gdy spojrzenie tej istoty spotykało się z jej spojrzeniem, Katarzyna nie dostrzegała w nim niczego ludzkiego. Ludzie stali się tacy jak wilki, od których gorsi, jak zauważyła, byli Gaskończycy Escorneboeufa.

Kiedy skończyły się resztki zapasów, codzienne wyżywienie stanęło pod znakiem zapytania. Trzeba było szukać jedzenia po drodze, co spowolniło tempo podróży. Dni były krótkie, noce zapadały wcześnie, zmuszając ich do postojów, gdyż błota i trzęsawiska mogły stać się pułapką.

Co więcej, Katarzyna niepokoiła się o samą siebie. Podróż, powolna i trudna, męczyła ją niewyobrażalnie. Odczuwała często bóle, a w nocy, kiedy odpoczywała w ramionach Arnolda, coraz trudniej jej było zasnąć.

Rosło też jej zdenerwowanie.

Pewnego wieczoru między Katarzyną a Arnoldem rozegrał się pierwszy dramat.

Na nocny wypoczynek zatrzymano się w na poły zburzonej kapliczce znajdującej się w środku gęstego lasu Chabrieres i Walter, tak jak miał to zwyczaj czynić co wieczór, zagłębił się w las z nieodłącznym toporem, by coś upolować. Gaskończycy rozpalili ognisko, przy którym usiadły Katarzyna i Sara, następnie pozostawiwszy trzech mężczyzn na straży, również oddalili się w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia. Od ubiegłego dnia spożyto jedynie papkę z kasztanów znalezionych w jakiejś opuszczonej stodole. W zagrodzie z kamieni, w której trzymano konie, Arnold usuwał kamyk z kopyta utykającego Parobka. Katarzyna grzała ręce nad ogniskiem podsycanym przez Sarę, usiłującą zapomnieć o nękającym ją głodzie.

Nagle ciszę przerwały złorzeczenia i okrzyki bólu. Dwaj Gaskończycy wyszli z gęstwiny leśnej, ciągnąc za sobą wieśniaka, który wyrywał się z wszystkich sił. Z ramienia ofiary zwisały dwa złapane w sidła zające. Mężczyzna wrzeszczał, błagał, żeby mu pozostawiono zdobycz, przysięgał, że w chacie zostawił żonę i czworo dzieci umierających z głodu, ale ci nie słuchali. Ich okrutne śmiechy zagłuszały głos nieszczęśnika. Katarzyna poderwała się i chciała podbiec do nich, ale Escorneboeuf ją wyprzedził.

Wszystko odbyło się bardzo szybko. Olbrzymia pięść Gaskończyka spadła jak piorun. Dał się słyszeć suchy trzask, jak gdyby ktoś zgniótł orzech, i wieśniak padł z rozpłataną czaszką, bez jęku, do stóp Katarzyny.

Zachwiała się, osłabła ze zgrozy, ale silny gniew utrzymał ją na nogach.

Rzuciła się z wściekłością na jednego z ludzi, który, pochylony nad trupem, zdejmował zeń zające. Ostrym ruchem wyrwała mu zwierzęta, by zaraz potem skierować swą wściekłość na mordercę.

- Ty brutalu! Jakim prawem zabiłeś tego człowieka? Kto ci wydał taki rozkaz? Zabiłeś go... zabiłeś niewinnego człowieka, który nikomu nic nie zrobił...

Oszalała z gniewu, który przynajmniej tyle sprawił, że wyzwolił ją z odrażającego strachu fizycznego, skoczyła do oczu Gaskończyka z pazurami, kiedy Arnold, który właśnie nadbiegł, złapał ją za ramiona i przytrzymał stanowczo.

- Katarzyno! Oszalałaś? Co cię napadło?

Z oczu młodej kobiety wytrysnęły palące łzy; zwróciła w stronę męża wilgotną twarz: - Co mnie napadło? Czy ty nic nie widziałeś? Czy nie widzisz tego trupa u swoich stóp? Ten człowiek zabił nieszczęsnego wieśniaka za nic, za to tylko?