Odsunęła stopą zabite zające, tak jakby to był nieżywy wąż.
- On za dużo krzyczał! Jak rany! - przerwał im Gaskończyk. - Nie lubię, jak ktoś tak krzyczy!
- A ja - uciął łagodnie Arnold - nie lubię, jak ktoś zabija bez powodu, mój przyjacielu! Zechcesz pamiętać o tym, że masz czekać na mój rozkaz, zanim uderzysz. W przeciwnym razie nauczę cię posłuszeństwa. A teraz każ zabrać tego trupa. Dwaj twoi ludzie wykopią grób w zagrodzie. To ziemia chrześcijańska. W tym czasie Sara obedrze ze skóry i upiecze tę zwierzynę.
Mówiąc to, obejmował cały czas Katarzynę, która płakała cichutko, przytulając głowę do jego piersi, ale nagle odsunęła się i spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami, z których gniew szybko przegonił łzy.
- Co takiego? To ma być kara, którą wymierzyłeś temu mordercy? I to cała mowa pogrzebowa, jaką wygłaszasz nad zwłokami tego nieszczęśnika? Żeby go pochować i zakończyć sprawę?
- Co takiego mogę jeszcze zrobić? Przykro mi, że ten człowiek został zabity, ale już i tak nie żyje, więc nie pozostaje nic innego, jak go pochować. To i tak więcej, niż dostaje się innym ludziom, którzy za cały grób mają żołądek wilka albo kruka.
Może dlatego, że Escorneboeuf rzucił mu ironiczne spojrzenie, oddalając się ze zwłokami, Arnold odpowiedział z pewną surowością, która rozjuszyła Katarzynę jeszcze bardziej.
- Nigdy nie pomyliłam żołnierza z mordercą! - krzyknęła. - Ten człowiek zabił na zimno, bez powodu. Powinien być ukarany zgodnie z ludzkim prawem.
- Nie mów głupstw, Katarzyno - odparł zmęczonym tonem Arnold. Nie mamy zbyt wielu ludzi, a Bóg jeden wie, co nas czeka w Owernii. W końcu to przecież tylko jakiś chłop.
To słowo zabolało Katarzynę jak policzek. Poczuła, że ogarnia ją głęboki smutek, ale, zbuntowana, wyprostowała się dumnie.
- Chłop? - spytała z goryczą. - To rzeczywiście niewiele...
przynajmniej dla takich jak ty, bo dla takich jak ja chłop też jest człowiekiem!
- Takich jak ja? Wydaje mi się, że i ty do nich należysz...
Wzruszyła ramionami, całkowicie zniechęcona. Czyż ich wspólne życie zawsze będzie oparte na całkowitym niezrozumieniu i czy namiętna miłość, która ich łączyła, zdoła zasypać przepaść dzielącą ją, córkę złotnika z Pont-au-Change, od dziedzica Montsalvych? Czyż mogła mu powiedzieć, że w owej chwili czuła się nieskończenie bliższa temu zamordowanemu niż temu, którego - mimo wszystko - nazwisko nosiła?
- Zastanawiam się nad tym! - mruknęła, odwracając się od niego. Tak, naprawdę, zastanawiam się! Rób, co ci się podoba... ale ja nie będę jadła tego mięsa. Jak dla mnie, za drogo kosztowało!
Czarne oczy Arnolda cisnęły błyskawicę. Otworzył usta, by coś odpowiedzieć, może agresywnie, ale w tej samej chwili z lasu wyszedł Walter Malencontre. Przez ramiona miał przewieszonego dzika, którego rzucił do stóp Katarzyny, ze wzrokiem wbitym w Arnolda.
- Mimo wszystko będzie pani miała smaczny posiłek, pani Katarzyno. .
Obaj mężczyźni, rycerz i Normandczyk, stali chwilę twarzą w twarz, oczy czarne wpatrzone były w oczy szare. Ręka Arnolda opadła na rękojeść miecza i wycofała się. Wzruszając ramionami, odwrócił się na pięcie i odszedł.
- Rób, jak chcesz! - rzucił Katarzynie, zanim zniknął za kaplicą.
Popatrzyła za Arnoldem, zaniepokojona ciosem, jaki Walter zadał jego dumie, ale nie śmiała podążyć za nim. W tej chwili nie byli w stanie się porozumieć. Kiedy wrócił po dłuższej chwili, siedziała z boku otulona obszernym płaszczem i przyglądała się, jak Sara obraca nad ogniem na zaimprowizowanym rożnie udziec dzika. Podszedł do niej i ułożył się obok na ziemi z głową opartą na kolanach żony.
- Wybacz mi - wyszeptał. - Myślę, że musisz mieć cierpliwość, dużo cierpliwości, ale będę próbował zrozumieć... ciebie!
Zamiast odpowiedzi pochyliła się i przycisnęła usta do jego ciemnej czupryny. Na chwilę zapomnieli o chłodzie, o nocy, o wojnie i zaznali nieco spokoju. Łagodnie wziął ją w ramiona i odciągnął na bok, tam gdzie nie mogły ich dosięgnąć ludzkie spojrzenia. Małżonków okrył cień kapliczki, odcinając ich od reszty świata. Arnold troskliwie otulił Katarzynę kilkoma nakryciami, następnie wyciągnął się obok niej, rozciągając nad obojgiem własny płaszcz.
- Dobrze ci? - spytał.
- Bardzo dobrze... ale, Arnoldzie, boję się. Chciałabym już być na miejscu, ze względu na dziecko. Kopie mocno, wiesz...
- Zrobimy wszystko, żeby jechać szybciej. Spróbuj usnąć, moja ukochana. Potrzeba ci spokoju i ciszy.
Ucałował namiętnie jej chłodne wargi. Wreszcie usnęła. Długo się jej przyglądał. Wzruszony, nie śmiał się poruszyć, by jej nie obudzić. Z każdym dniem była mu coraz bliższa i droższa.
Nieco dalej Gaskończycy rozsiedli się wokół drugiego ogniska, na którym piekli zające. Oni również wydawali się spokojni, gdyż dla nich życie i śmierć logicznie następowały po sobie w łańcuchu bez końca. .
A kiedy następnego dnia, bladym rankiem, ruszyli w drogę przez niskopienny, nagi las poruszany ostrym wiatrem z północy, Katarzyna skonstatowała, że fizyczny wygląd Escorneboeufa uległ pewnej zmianie.
Na próżno usiłował on ukryć twarz, która nosiła ślady bójki. Podbite oko, wciąż jeszcze świeże zadrapania i cała masa siniaków barwy od jasnoniebieskiej do ciemnofioletowej - wszystko to składało się na fizjonomię nader dziwną. Szukając wzroku Arnolda, zauważyła, że on również wpatrywał się w sierżanta i że w jego oku błysnęła wesołość.
Uśmiechnął się czule do żony, a następnie odwrócił do Waltera. Normandczyk przymknąwszy oczy, jechał spokojnie z rękami splecionymi na brzuchu i zadowoloną miną kota, który wychłeptał miskę mleka.
Wyglądało na to, że to on był przyczyną tęczowego zabarwienia twarzy Escorneboeufa... Ostatnie spojrzenie przekonało Katarzynę ostatecznie - to Gaskończyk zerknął złym okiem na olbrzyma. Najwyraźniej w nocy dostał nauczkę, która mu się należała i którą nieprędko zapomni. Katarzyna nie lubiła jednak, gdy miały miejsce skryte zawiści, zagrażające bezpieczeństwu grupy i mogące być źródłem poważnych konfliktów.
Granitowy płaskowyż nagle obniżył się i droga biegła teraz wzdłuż zbocza pagórka w stronę niewielkiej wioski, w której nie było widać śladów życia. Żaden komin nie dymił, nic się nie poruszało... z wyjątkiem dziwnej grupy w pobliżu stacji drogi krzyżowej. Kilku mężczyzn pochylało się nad kimś, kto poruszał się frenetycznie. Katarzyna zauważyła, że Arnold, ciągle jadący na przodzie, zatrzymał się przed zejściem i spoglądał w dół, stojąc w strzemionach. Spięła Morganę, żeby dołączyć do niego, ale on już pędził na złamanie karku po stromej drodze. Ostatnie promienie bladego słońca odbijały się na stali miecza, który Arnold wyciągnął z pochwy.
- Włóczędzy - rzucił Walter w stronę Katarzyny. - Napadli na kogoś.
Pójdę mu pomóc.
- Nie, zostań tu! Nie byłby zadowolony, gdybyś go uprzedził...
Rzeczywiście, na samym dole Arnold nie dbając o przewagę, jaką dawał mu koń, zeskoczył na ziemię i z uniesionym w górę mieczem spadł na opryszków niczym piorun. Zadziałał szybko i skutecznie. Pierwszy padł bez okrzyku z przebitym gardłem, drugi wyciągnął długi nóż i stanął do walki, ale gdy zaatakował, uderzyła też lewa ręka rycerza uzbrojona w sztylet. Mężczyzna wydał straszliwy krzyk. Miecz dosięgnął trzeciego, gdy próbował ukraść konia i uciec. Dopiero wtedy Katarzyna dostrzegła mężczyznę leżącego na schodku kapliczki. Zapewne był ranny. Arnold cisnął na ziemię swój skrwawiony miecz i ukląkł obok nieznajomego.