Uśmiechnął się raptem i przesunął dłonią po oczach, jak po przebudzeniu. Następnie szybkim ruchem pobłogosławił obie głowy.
- Pokój z wami! Śpijcie spokojnie!
Mimo tego życzenia Katarzyna leżąc obok śpiącego Arnolda, z policzkiem na jego ramieniu, długo czekała na nadejście snu. W tym spotkaniu ze starym pielgrzymem było coś, czego nie mogła pojąć, ale czego nie zawahała się określić jako przeznaczenie. Jako znak tajemny zapewne, którego sens będzie mogła zrozumieć dopiero po wielu latach.
Jedna tylko rzecz była pewna: to spotkanie musiało się odbyć, za wszelką cenę.
Z nadejściem dnia wszyscy wyruszyli w drogę, ale gdy wysoka sylwetka pielgrzyma znikała stopniowo we mgle, Katarzyna ujrzała, że Walter, który pozostał z tyłu, odprowadza starca wzrokiem. Kiedy zajął znów miejsce obok niej, zmarszczka zatroskania pojawiła się na jego czole. Katarzyna uszanowała jego milczenie, które trwało dłuższą chwilę.
Potem rzekł porywczo: - Bóg, któremu służycie, musi być potężny, skoro ma takie sługi.
- Zrobił na tobie wrażenie? - spytała Katarzyna z uśmiechem.
- Tak... nie... Nie wiem! Wiem tylko jedno, że miałem ochotę za nim podążyć.
- Dlatego że poszedł do Normandii?
- Nie... by iść z nim! Wydawało mi się, że z nim nie spotkałoby mnie żadne nieszczęście, żadne cierpienie.
- A ty się lękasz cierpienia i nieszczęścia?
Przez krótką chwilę spoglądał na nią z tym wygłodniałym wyrazem twarzy, jaki zauważyła u niego dwa czy trzy razy.
- Pani wie dobrze, że nie - wyszeptał - jeśli pochodzą od pani!
I nagle puścił konia kłusem, by dołączyć do Arnolda, który na przedzie dyskutował z Escorneboeufem.
Jeśli Arnold wybrał dłuższą i niebezpieczną drogę do Montsalvy przez Limousin, okrążając Owernię, to nie z upodobania do trudności. Jak wyjaśnił Katarzynie, Owernią, która była obiektem tylu sporów, rządzili w istocie dwaj biskupi: biskup Clermont, wierny królowi Francji, sojusznik La Tremoille'a, i biskup Saint-Flour, który - Bóg jeden wie dlaczego - był zaprzedany księciu Burgundii.
- Myślę - rzekł Arnold z krzywym uśmieszkiem - że nie chcesz znów wpaść w ręce szlachetnie urodzonego księcia?
Katarzyna poczerwieniała i wzruszyła ramionami. Nie spodobała się jej ta aluzja, lecz już dawno temu nauczyła się liczyć z zazdrością Arnolda, która w tym przypadku była uzasadniona ze wszech miar. Powiedziała spokojnie: - Po cóż więc zadajesz to pytanie, jeśli tak dobrze znasz odpowiedź?
Nie naciskał dłużej. Z jednej strony, chciał zatrzymać się u swego kuzyna w zamku Ventadour, gdzie jego matka, należąca do tej potężnej rodziny limuzyjskiej*, przyszła na świat.
* Od: Limousin - regionu administracyjnego Francji.
Odmalowywał Ventadour jako straszliwą fortecę, potężne schronienie, w którym zna się zawsze wszystkie nowiny, a skąd można byłoby wyruszyć do Montsalvy z lepszym wyposażeniem. Wicehrabia Jan był bogaty, potężny i praktyczny. Ze swej strony Katarzyna zaczęła pragnąć tego postoju całą mocą podupadłej kondycji. Trudna podróż bardzo jej ciążyła. Chudła w oczach, a długie godziny konnej jazdy stały się torturą dla wyczerpanego ciała. Od czasu do czasu przeszywały ją bóle, ostre jak cios włócznią, jej kończyny zaciskały się w mocnych skurczach i bolały ją plecy, gdy tylko zsiadła z konia. Co więcej, nie była już w stanie tolerować pożywienia - skąpego i składającego się wyłącznie z dziczyzny.
W miarę jak Katarzyna mizerniała, Arnold pochmurniał. Czynił sobie wyrzuty z powodu tej niekończącej się drogi krzyżowej. Puszczał teraz Waltera przodem, by prowadził orszak zamiast niego, żywiąc zaufanie do jego instynktu dzikiego zwierzęcia, wietrzącego łatwo niebezpieczeństwo, a sam jechał obok Katarzyny. Często, gdy widział, jak drżała z zimna, zdejmował ją z grzbietu Morgany i sadzał przed sobą, aby własną piersią i połą szerokiego, czarnego płaszcza osłonić żonę od wiatru.
Mimo osłabienia i zmęczenia podróżą Katarzyna lubiła tak jechać, przytulona do Arnolda. Lubiła to rozkoszne poczucie bezpieczeństwa, które od niego biło, dzięki czemu trud podróży stawał się bardziej znośny.
Wkrótce przestała w ogóle podróżować inaczej i Morgana przywykła kłusować sama, trzymana tylko na lejcach za wielkim czarnym rumakiem.
Kiedy pod koniec dżdżystego dnia Katarzyna zobaczyła wreszcie Ventadour, westchnęła z ulgą, na co Arnold odpowiedział radośnie: - Popatrz, najdroższa, oto zamek wicehrabiego Jana! Tutaj znajdziesz odpoczynek, pociechę i bezpieczeństwo. Jeśli tu nie będziesz bezpieczna, to nigdzie indziej też nie.
Był to rzeczywiście imponujący widok: na szczycie skały opadającej ostro ku wąwozowi, na którego dnie szumiał potok, pięły się ku górze mury, wieże z granitu z drewnianą palisadą wymalowaną na ostre kolory i górujący nad wszystkim gigantyczny fort, tak stary, że musiał pamiętać wyruszających na wyprawy krzyżowe.
- Mawia się - ciągnął dalej ze śmiechem Arnold - że słoma całej Francji nie wystarczyłaby na wypełnienie fos Ventadour!
Rzeczywiście, to dziwne fosy - pomyślała Katarzyna o szczelinie między dwiema górami, spomiędzy których forteca wytryskiwała niczym wnętrzności ziemi. Droga, która prowadziła z maleńkiej wioski rozrzuconej na skalistym zboczu, pięła się po cudownym wzgórzu, wiła się po skale, by dotrzeć do masywnej bramy, wysokiej jak wejście do miasta, otwierającej wnętrze zamku.
Mała grupka zmęczonych ludzi weszła w tę bramę.
Arnold, ogarnięty nagłą radością, kołysał Katarzynę przytuloną do niego, i zaśpiewał pełnym głosem:
Moje serce jest tak przepełnione miłością, radością i spokojem, że lód wydaje mi się kwiatem, a śnieg zielenią...
Uśmiechnęła się doń czule, przyciskając skroń do jego ciepłego policzka.
- Ta pieśń jest piękna... A ja nie wiedziałam, że lubisz śpiewać.
- Jestem tak cywilizowany, jak Xaintrailles, bo chyba to chciałaś powiedzieć - odpowiedział ze śmiechem. - To moja matka nauczyła mnie tej pieśni! To tutaj ją skomponował, dawno temu, trubadur, który miał na imię Bernard. Był synem młynarza i zakochał się w pani tego zamku. O mało nie umarł z tego powodu, ale udało mu się uciec na czas. Mówi się, że później pokochała go królowa.
- Śpiewaj jeszcze! - poprosiła Katarzyna. - Lubię cię słuchać.
Arnold ulegle śpiewał dalej, a jego radosny głos rozchodził się na cztery strony świata.
Kiedy widzę radosnego skowronka, jak trzepocze skrzydłami o promień słońca...
Pieśń ucichła nagle i Arnold zatrzymał konia. Na górze wrota się otwarły, wypuszczając duży oddział rycerzy, który szybko ruszył w stronę podróżnych. Arnold przyglądał się im ze zmarszczonymi brwiami. Jego napięcie zaniepokoiło Katarzynę.
- Co się dzieje? Myślę, że to ludzie wicehrabiego i..
Nie odpowiedział jej, tylko zawołał: - Walterze!
Normandczyk podjechał. Arnold bez słowa uniósł w ramionach Katarzynę i przekazał ją, zdziwioną, prosto w ramiona olbrzyma.
- Szybko! Wracaj i zabierz także Sarę. Zaprowadź je w bezpieczne miejsce!
- Ale, pani...
- Słuchaj się mnie... Szybciej, ratuj ją, a jeśli zginę, zawieź ją do mojej matki. .
- Arnoldzie! - krzyknęła Katarzyna. - Nie!
- Zabieraj ją, powiadam! Taka jest moja wola. Ci, którzy tu jadą, to nie są ludzie z Ventadour. To są rozbójnicy Villi-Andrada!
Głuchy na okrzyki Katarzyny, nieczuły na jej daremny opór, Walter zawrócił konia, porwał w przelocie wędzidło konia Sary i pognał zwierzęta do wioski. Katarzyna wykręcała szyję, by wyjrzeć przez ramię olbrzyma.