Gaskończycy zgromadzili się wokół Arnolda, który z mieczem w dłoni stał w strzemionach i patrzył w stronę wroga zmierzającego w dół, a zbroje, włócznie i miecze połyskiwały ponuro w słońcu.
- Puść mnie - krzyczała Katarzyna. - Idź, pomóż im. Nie dadzą rady... To za potężny oddział! Wypada co najmniej pięciu na jednego.
- Pani małżonek jest dzielny i umie walczyć! Choć raz, pani Katarzyno, musi pani ścierpieć to, że jestem mu posłuszny... Nie ma pani czego tu szukać.
Aby nie mogła oglądać walki, która za chwilę miała nastąpić, i żeby ukryć ją przed wzrokiem rozbójników, Walter zagłębił się nagle w drzewa i krzaki, pędząc prosto do łożyska Luzege, małego strumyka, który otaczał Ventadour. Nie mógł jednak przeszkodzić jej w słuchaniu szczęku broni i dzikich okrzyków mężczyzn, którzy zagrzewali się do walki.
- Mój Boże! - łkała Katarzyna. - Zabiją go. Błagam cię, przyjacielu, zostaw mnie tutaj... Daj mi przynajmniej popatrzeć...
Ale Walter z zaciśniętymi zębami cwałował przed siebie, na samo dno wąwozu, ciągnąc za uzdę Parobka unoszącego na grzbiecie Sarę bardziej martwą niż żywą.
- Popatrzeć na co? - sarkał. - Na lejącą się krew i ginących ludzi? Jak tylko będę mógł zostawić panią w bezpiecznym miejscu, natychmiast wjadę znów na górę i zobaczę, co się da zrobić. Proszę być rozsądną...
Znalazł odpowiednie miejsce szybciej, niż myślał. Jadąc wzdłuż łożyska rzeki, wypatrzył wąską grotę. Sprawiała wrażenie głębokiej i, po szybkim rekonesansie, Normandczyk zaniósł do niej Katarzynę. Było tam nieco cieplej niż na zewnątrz. Grota musiała czasem służyć za schronienie pasterzom czy leśnikom, przy samym murze bowiem leżała porzucona wiązka słomy. Co więcej, mimo sąsiedztwa wody grota nie była wilgotna.
Walter ułożył Katarzynę na słomie i odwrócił się do Sary, która także zsiadła już z konia.
- Rozpal ogień i pozostań przy niej, ja wracam.
Odwrócił się na pięcie, zostawiając kobiety same. Sara, krzywiąc się, rozcierała sobie krzyż.
- Jeszcze trochę, a będzie wydawał rozkazy, dzikus jeden! mruczała.
Dalsze słowa uwięzły jej w gardle, gdy zobaczyła bladość Katarzyny.
Młoda kobieta przycupnęła na słomie obok skały. Odrobina światła, jaka docierała do jaskini, ukazywała jej twarz mokrą od potu oraz wylęknione, pełne cierpienia oczy, które postawiły Sarę w stan gotowości.
Szybkim ruchem odgarnęła jasne kosmyki przylepione do czoła Katarzyny i przyjrzała się jej ściągniętym rysom. Ostry ból targnął ciałem młodej kobiety, wygięła się w łuk, by za chwilę opaść. Dyszała ciężko.
- Boli mnie, Saro!... Potworny ból! Tak jakby mi ktoś przeszył łono...
To już drugi raz... Przedtem, kiedy Arnold oddał mnie w ręce Waltera...
Ja... Ja nie wiem, co to jest!
- Ale ja wiem - rzekła Sara. - Od dawna już podróżujemy i straciliśmy poczucie czasu.
- Chyba nie chcesz powiedzieć, że... że to już dziecko?
- Czemu nie? Przez to galopowanie może być trochę wcześniej.
Boże! Jeszcze tylko tego brakowało.
Nie traciła jednak czasu na czcze gadanie. Szybko zdejmowała z Parobka bagaże, które miał na grzbiecie - skrzynię z lekarstwami i paczkę ubrań. Walter, spiesząc się, zostawił wszystko, co obciążało konia również ubrania, worek z paszą dla zwierząt i kociołek. W mgnieniu oka Sara okryła Katarzynę, czym mogła. Następnie zebrała na zewnątrz suche gałęzie i rozpaliła ogień za pomocą słomy. Potem napełniła wodą kociołek i zaczęła ją grzać, oparłszy naczynie na trzech skrzyżowanych gałęziach. Z otwartymi szeroko oczami Katarzyna przyglądała się przygotowaniom. Ból uspokoił się chwilowo, więc zaczęła nasłuchiwać, chcąc uchwycić jakieś odgłosy walki. Szmer wody zagłuszał jednak wszystko.
Katarzyna usiłowała przypomnieć sobie słowa modlitwy, ale czuła dziwną pustkę w głowie. Nie mogła oderwać myśli od Arnolda. Całe jej jestestwo wyrywało się do niego, starała się odgadnąć, jakim to bólem przeszyje ją przeczucie jego śmierci. Katarzyna wiedziała, że jeśli nagle przerwie się owa tajemna nić, która wiązała ich od dawna, będzie to czuła dokładnie w tej samej chwili, odczuje wewnętrzne cierpienie...
Ogień palił się teraz jasno i oddzielał ją ścianą ciepła od zimna panującego na zewnątrz. Noc nadciągała szybko i Sara, by zmniejszyć ryzyko, że je ktoś zauważy, zasłaniała gałęziami i kamieniami wejście do jaskini. Do zamkniętych w niewielkiej kryjówce kobiet docierały czasem zmieszane hałasy. Okrzyk wściekłości albo długi jęk bólu. Gdzieś zatrąbiła trąbka, zapewne na murach zamku.
- Co robi Walter? - jęknęła Katarzyna. - Czemu nie wraca, żeby mi powiedzieć...
- Zapewne ma co innego do roboty - odparła Sara. - Walka może potrwać, bo to wszystko są żołnierze zaprawieni w walkach od dawna.
- A Arnold? Myślisz, że po tej chorobie może już walczyć?
- Z nim jest inaczej - rzekła Sara z uśmiechem. - U niego to raczej przyzwyczajenie niż wprawa - wojna leży w jego charakterze. A poza tym Walter nad nim czuwa.
- A jeśli zostaną pojmani?
- Dowiemy się tego... Na razie musisz myśleć o sobie, o dziecku, jeśli rzeczywiście zaczyna się rodzić.
Jakby w odpowiedzi nowy, jeszcze ostrzejszy ból wykręcił jej ciało, a jednocześnie poczuła jakąś nieprzyjemną wilgoć...
Katarzynę zalał huragan bólu. Nie wiedziała, czy trwało to godzinę, czy dziesięć. Zatarło się poczucie czasu, a wraz z nim świadomość tego, co działo się na zewnątrz. Zniknął nawet niepokój wywołany niedaleko toczącą się walką. Pozostało tylko bezbrzeżne cierpienie. Bez przerwy i bez wytchnienia Katarzyna była torturowana, rozdzierana, miała wrażenie, że dziecko, niczym olbrzym potrząsający murami swego więzienia, rozsadzi ją całą, aby wyjść jak najszybciej na światło dzienne. Poza torturą, jedynymi rzeczami realnymi była zaniepokojona twarz Sary, oświetlona czerwonymi płomieniami padającymi z ogniska, która pochylała się nad nią, a także ciepła ręka Sary, w którą młoda kobieta konwulsyjnie się wczepiała. Nie krzyczała, z jej ust wydobywał się tylko bezustanny jęk.
Dyszała w swym nieustannym cierpieniu, torturze, której nie mogła usunąć siłą woli i która miała trwać nieubłaganie do samego końca. Od czasu do czasu Sara ocierała jej pot z czoła kawałkiem bielizny zwilżonym „wodą królowej węgierskiej". Ten świeży zapach ożywiał Katarzynę na chwilę, ale dziecko znów dawało o sobie znać i kobieta pogrążała się w swoim bólu. Pragnęła z całego serca, by nastąpiła chwila przerwy, chociaż jedna, która by jej pozwoliła poddać się potwornemu zmęczeniu. Tak bardzo chciało jej się spać!...
Spać, zapomnieć, przestać cierpieć!... Czyż ten ból nigdy nie ustanie? Czy nigdy już nie będzie mogła spać? Jej świadomość stopniowo się osłabiła, choć nie zdawała sobie z tego sprawy, ale nagle nastąpił ból gorszy niż inne, niebywałe cierpienie, które wyrwało jej z piersi prawdziwe wycie, tak ostre, tak potężne, że przedarło się przez dolinę, rozpostarło się nad wsią spowitą w noc i napełniło przerażeniem ludzi, którzy je usłyszeli. Rozległ się tylko jeden krzyk, następnie Katarzyna pogrążyła się wreszcie w błogiej nieświadomości, której tak pragnęła. Nie usłyszała nawet rozsierdzonego płaczu, który rozbrzmiewały echem po jej okrzyku wyzwolenia, ani szczęśliwego śmiechu Sary. Zemdlała. Kiedy oprzytomniała, była jednak nieco ogłuszona. Katarzyna miała wrażenie, że unosi się w jakiejś lekkiej mgle, przez którą przezierały czyjeś oczy. Jej ciało nie istniało. W cudowny sposób zerwała kotwice, które przygwoździły ją do ziemi pełnej zasadzek i bólu. Czuła się tak lekka, jakby rozstała się już z ziemskim padołem i bujała w obłokach. Z tego błogostanu wytrącił ją jednak odgłos najzupełniej ziemski: kwilenie dziecka... Otworzyła szeroko oczy, uniosła głowę znad płaszcza, który służył jej za poduszkę. Między nią a ogniskiem był jakiś duży czarny cień, który mówił: - Popatrz, moje kochanie, spójrz na swego syna!