Villa-Andrado nie wyglądał jednak na poruszonego. Ze swobodą wielkiego pana ukląkł na jedno kolano przed Katarzyną z lewą ręką na sercu i wzrokiem utkwionym w jej bladą, okoloną złotymi puklami twarz.
- Niegdyś - rzekł wzruszony - najszlachetniejsza i najświętsza z wszystkich kobiet także wydała na świat dziecko na odrobinie słomy. To fakt, który powinien być dla ciebie pociechą, pani. Jednak odblask twej urody, pani, zaciera nawet i myśl o tamtej. Tylko gwiazda, która świeciła w ową świętą noc, mogłaby równać się z tobą, piękna pani!
To było więcej, niż mógł znieść przedstawiciel rodu Montsalvych.
Jego ręka wymierzyła Hiszpanowi cios, schwytała go za kołnierz kaftana i siłą postawiła na nogi.
- Dość tego! Znasz mnie na tyle, by wiedzieć, że ta mowa skierowana do mojej żony nie spodoba mi się.
Na ustach Kastylijczyka zagościł słaby uśmiech, a w oczach zapalił się płomyczek. Katarzyna miała wrażenie, że kpi on z Arnolda.
- W takim razie powinieneś ją zmusić do założenia kwefu, jaki noszą kobiety mauretańskie, wszędzie bowiem, gdzie pójdzie, rozjaśni swym pięknem noc i pochylać się przed nią będą głowy mężczyzn pragnących ją zdobyć. Ale - dodał perfidnie - gratuluję ci, Montsalvy, i zazdroszczę.
Wydaje mi się, że znasz zaklęcia, które przyciągają najwspanialsze kobiety. Zazdrościłem ci kiedyś przepięknej narzeczonej, Izabeli de Severac. Jednak w porównaniu z twoją małżonką była tylko bladym promykiem księżyca obok letniej zorzy.
Aluzja do dawnej narzeczonej Montsalvy'ego była rozmyślnie popełnionym nietaktem, Katarzyna nie miała co do tego wątpliwości.
Chociaż imię Izabeli było jej niemile, czuła się na tyle silna, by nie obawiać się zmarłej. Zresztą, czy Arnold naprawdę kochał kiedyś tę Izabelę? Umyślna zuchwałość Villi-Andrada kazała się jej obawiać starcia obu mężczyzn. Domyślała się mgliście, że istniało między nimi jakieś zadawnione współzawodnictwo. A czyż ton Hiszpana nie pozwalał zakładać, że ta rywalizacja znalazła nowe ujście?
Arnold poczerwieniał, pięści już się zaciskały, gotowe uderzyć w tę kpiącą twarz, w której szyderczo połyskiwały oczy, ale nie zdążył zrobić ruchu, ani Katarzynie nie udało się wtrącić. Jeden z Gaskończyków stojących na warcie przy wejściu podbiegł do nich.
- Panie.. jacyś ludzie zbliżają się pod osłoną nocy. Słyszę kroki gdzieś niedaleko, kroki, które ktoś stara się stłumić!
- Dużo ludzi?
- Nie umiem tego powiedzieć, panie... ale na pewno więcej niż dwudziestu...
Katarzyna instynktownie wczepiła się w męża. Drugą ręką przycisnęła do siebie dziecko, ogarnięta znów strachem. Wyczuł jej niepokój i ścisnął delikatnie drżące palce kobiety, a jego ostry ton nie zdradzał pomieszania.
- No cóż, trudno.. niech się zbliżają. Escorneboeuf! Staniesz przy wejściu ze swymi ludźmi! Ty także, Walterze! Myślę, że nikt nie przejdzie.
Co do mnie, to dam sobie radę z pewnym panem, którego życie nie jest już warte nawet maravedisa*. Zdaje się, że tak się mawia w Kastylii - dodał, uśmiechając się złowróżbnie do swego więźnia - jeśli ludzie stają się za groźni.
* Maravedis - miedziana moneta.
Villa-Andrado wzruszył ramionami z irytacją.
- Nie podejdą! Mój porucznik, Chapelle, nie jest bynajmniej głupi.
Wie dobrze, jak wypędzić dzika z jamy... Natomiast nie wierzę, abyś mógł mnie zamordować z zimną krwią, jak grozisz. Nigdy nie zabiłeś bezbronnego, Montsalvy, znam cię dobrze.. i Chapelle też! Masz najgorszy charakter w całym wojsku francuskim, ale jesteś najdoskonalszym ucieleśnieniem rycerskości.
Szyderczy ton Hiszpana zmniejszał znacznie wagę tego komplementu, który Arnold zresztą całkowicie zlekceważył.
- Być może zmieniłem się.. tym bardziej że mam żonę i dziecko!
- Nie! Ludzie tacy jak ty nie zmieniają się! Pani - dodał pod adresem Katarzyny, której oczy niespokojnie wędrowały od jednego mężczyzny do drugiego - proszę powiedzieć swemu małżonkowi, że popełnia błąd.
Odkąd zauważyłem tutaj pani obecność, nie jestem już waszym wrogiem!
Ja również znam zasady rycerskie, wiem, co szlachetnie urodzony Kastylijczyk winien jest kobiecie pani pozycji... i pani urody!
- Panie - odpowiedziała Katarzyna drżącym głosem - to, co czyni mój małżonek, jest dla mnie dobre i słuszne. To do niego należy decyzja i jeśli wybierze śmierć w tym miejscu, umrę wraz z nim bez żalu.
- Czy po to wydała pani na świat syna, by go tak prędko zeń zabrać?
Młodej kobiecie nie było dane odpowiedzieć. Sara zerwała się z okrzykiem przerażenia, który rozbrzmiał niby echo jęku jednego z Gaskończyków. Na wejście do jaskini spadł deszcz strzał. Jedna z nich przeszyła pierś żołnierza.
Strzały te wyposażone były w głowice w postaci zapalonych pakuł.
Chociaż Walter i Escorneboeuf pospieszyli, by je gasić, było ich tak wiele, że w jednej chwili cała jaskinia rozgorzała po sklepienie i wypełniła się gryzącym dymem. Katarzyna przycisnęła konwulsyjnie syna do piersi.
- Chcą nas podpalić albo spalić żywcem! - warknął Walter.
Arnold skoczył tak szybko, że Villa-Andrado nie miał czasu odeprzeć ataku. W jednej chwili obie jego ręce sparaliżowane zostały przez stalowy uścisk rycerza, podczas gdy na szyi poczuł nieprzyjemne dotknięcie ostrza sztyletu.
- Krzyknij, żeby przestali! - warknął Montsalvy - albo, jakem Owerniak, wykrwawię cię jak kurczaka, czy jestem rycerski, czy też nie!
Nikt nie będzie się cackał z taką bestią jak ty!
Mimo iż groziło mu niebezpieczeństwo, Villa-Andrado zdobył się na uśmiech.
- Chętnie, ale obawiam się, że to się na nic nie zda. Dopóki do nich nie dołączę, Chapelle będzie atakował dalej. W końcu... on uważa od dawna, że mógłby równie dobrze dowodzić, jak ja. Moja śmierć będzie dla niego awansem.
Sztylet przybliżył się jeszcze bardziej do jego krtani, dźgnął skórę, na której ukazał się strumyczek krwi. Katarzyna, z oczami załzawionymi od dymu, zaczęła kasłać, wzmagając jeszcze irytację Arnolda.
- Zrób coś albo będziesz martwy!
- Nie obawiam się śmierci, jeśli jest użyteczna, ale żywię odrazę dla rzeczy jałowych! Wyjdźmy zatem na zewnątrz, ty i ja. Gdy Chapelle nas zobaczy, przerwie strzelaninę z obawy, że mnie ugodzi. Zgodzi się zapewne, abyś mnie zabił, ale nie będzie chciał zrobić tego sam.
Nie odpowiadając i nie odsuwając sztyletu, Montsalvy wypchnął Hiszpana na zewnątrz. Katarzyna wyciągnęła rękę, by go zatrzymać, ale byli już przy wyjściu. Oświetlał ich jeszcze odblask płomieni z ciskanych strzał. Po chwili strzały przestały padać.
- Wynieś mnie na zewnątrz - krzyknęła Katarzyna do Waltera. - Chcę być razem z mężem!
Moda kobieta dusiła się. Była o krok od omdlenia, jednak Normandczyk wahał się. Mężczyźni znaleźli się poza zasięgiem wzroku.
Usłyszała wszelako głos Hiszpana: - Przestań, Chapelle! To rozkaz! Przestań strzelać!
W odpowiedzi rozległ się inny głos, prostacki i zdarty od rozkazów, które wykrzykiwał przez całe życie.
- Nie więcej niż kwadrans, panie! Później zaatakuję znowu, choćby pan miał oddać życie. Wiem, że tam są kobiety. Niech pan powie tym ludziom, że jeśli pana nie wypuszczą, nie będę miał nad nimi zmiłowania.
Mężczyźni zostaną odarci ze skóry, a kobietom rozprujemy brzuchy, ale najpierw dostarczą rozrywki żołnierzom. A potem... a potem odmówię De profundis za pana duszę.
Ciałem Katarzyny wstrząsnął tak gwałtowny atak kaszlu, że Walter nie wahał się dłużej. Powierzył dziecko Sarze, następnie wziął w ramiona jego matkę, wraz z płaszczami, okryciami, a nawet sporą częścią słomy, i wyniósł ją poza jaskinię. Katarzyna odetchnęła chciwie chłodnym nocnym powietrzem. Normandczyk ułożył ją na płaskiej skale, a obok Sara położyła dziecko. Ze swego miejsca mogła widzieć pieniący się strumień, między drzewami zaś niewyraźne sylwetki, od których czasem odbijał się blask stali. Zza gór wychodził księżyc, coraz wyraźniej ukazując pejzaż.