Выбрать главу

Nagle z małego pokoiku w głębi domu rozległ się krzyk Michała i Katarzyna na dźwięk głosu syna otworzyła oczy i stłumiła okrzyk gniewu: naprzeciw niej, z drugiej strony drzewa, stała Maria de Comborn, oparta ramieniem o ścianę domu, spoglądając na Katarzynę ze złośliwym uśmiechem.

- Mógłby dostać dobrą notę z retoryki, nieprawdaż? Ale to nie powód do próżności dla pani, droga Katarzyno... Nadejdzie dzień, kiedy Arnold nie będzie pamiętał o tym wszystkim, wręcz przeciwnie przypomni sobie dokładnie, jakie jest pani pochodzenie. A tego dnia ja będę przy nim...

Szczęście Katarzyny było tak wielkie, że nie zostawiało miejsca na gniew. Odęła lekceważąco swe piękne usta w uśmieszku.

- Musi pani zatem uzbroić się w znaczną cierpliwość... droga Mario!

Zastanawiam się tylko, jak pani będzie wtedy wyglądać. Już teraz nie jest pani zbyt piękna! Kiedy Arnold przestanie mnie kochać, będę bardzo zdziwiona, jeśli zwróci się ku starej pannie, wyschłej z zawiści i złośliwości!

- Ty dziwko! - syknęła Maria, zaciskając pięści. - Wydrapię ci oczy!

Zza paska wyciągnęła sztylecik, którego cienkie ostrze rzucało posępne błyski. Z przymrużonymi oczami jeszcze bardziej niż zwykle przypominała kota szykującego się do skoku. Nienawiść wykrzywiająca jej twarz i niebezpieczny ognik w oczach sprawiły, że Katarzyna się cofnęła.

Stanęła tak, by jodła znalazła się między nią a przeciwniczką, nie mogła jednak powstrzymać się od szyderstw.

- Oto prawdziwie damskie narzędzie! Czy dobrze usłyszałam, że ten wasz szlachetny przodek nazywał się Archambaud Rzeźnik?

- Dobrze usłyszałaś i zaraz ci udowodnię, że zabijam nie gorzej niż on. Zobaczysz!

Oszalała z wściekłości Maria uniosła swą broń i już miała rzucić się na Katarzynę, gdy na zakręcie domu ukazał się Walter, który skoczył od tyłu na dziewczynę. W jednej chwili sztylet wypadł jej z dłoni i trafił w trawę, a szeroka dłoń Normandczyka zacisnęła się na ustach Marii, tłumiąc jej okrzyki furii. Katarzyna odetchnęła. W głębi duszy musiała przyznać, że się bała. Ta na wpół oszalała dziewczyna była zdolna do wszystkiego.

Bezsilnie dyszała teraz ze złości pod mocną dłonią Waltera.

- No, panienko! - rzekł rozwlekle. - Spokojnie! Kiedy się chce kogoś zabić, trzeba się urządzić tak, żeby nie patrzyło na to ze dwadzieścia osób.

Rzeczywiście, z łąki nadciągali wieśniacy w koszulach, z długimi włosami wymykającymi się spod czapek, pokryci sierścią kóz czy owiec.

Jedni z nich trzymali widły, inni sierpy... Na wszystkich tych pomarszczonych, ogorzałych od słońca i wiatru twarzach malowało się zdecydowanie. Zbliżali się ku fermie cichymi, powolnymi krokami, nieubłagani jak przeznaczenie. Na czele szedł stary Saturnin, z długą kosą w garści. Jego stopy obute w saboty rozgniatały grudki gąbczastej ziemi.

Walter zerknął pospiesznie na wieśniaków, puścił Marię i przykucnął, by podnieść sztylecik i wetknąć go za pas.

- Już pora - rzekł tylko. - Idę po konie.

Fortunat, także uzbrojony, wyszedł z obory, dźwigając łuk z cisowego drewna - tej samej wielkości co on sam. Maria zawahała się.

Rzuciła na Katarzynę niepewne spojrzenie, następnie zdecydowała się wejść do domu. Na progu zderzyła się z Arnoldem, który właśnie wychodził uzbrojony po zęby. Odepchnął dziewczynę, nawet nie spojrzawszy na nią, widział bowiem tylko opartą o jodłę Katarzynę. Obserwowała męża ze zdziwieniem. Nie miał na sobie lekkiej zbroi, którą dostał od Jakuba Coeura przy wyjeździe z Bourges, lecz czarną, do której był przyzwyczajony i która dobrze mu służyła zarówno w czasie turniejów, jak i na polach bitwy. Hełm ozdobiony krogulcem niósł pod lewą pachą.

Katarzyna pomyślała, że czas się go nie imał, że wyglądał dokładnie jak wtedy, gdy pojawił się na zaręczynach księżniczek Burgundii, by rzucić rękawicę księciu Filipowi. Gdy się nachylił, by ucałować żonę, zapytała: - Gdzie odnalazłeś tę zbroję?

- W zbrojowni zamku. Można tam wejść przez specjalne przejście.

To pomieszczenie w podziemiach, które - na szczęście - jest dostępne. Nie wszystko straciłem.

Obejmując szyję Arnolda, uwiesiła się na niej z całych sił, z czułością, by go zatrzymać. Wiedziała z góry, że czyni to na próżno.

- Dokąd idziesz? Co masz zamiar zrobić?

Wykonał nieokreślony gest w kierunku niewidzialnych pagórków miasteczka, w stronę klasztoru, którego dzwony właśnie rozbrzmiewały w przejrzystym powietrzu poranka. Następnie wskazał wieśniaków zgromadzonych przed domem i, bliżej, masywną postać Waltera oraz drobniejszą - Fortunata.

- Idę tam, a oto moje oddziały. Ten Valette zapłaci mi za ruinę naszego domu.

- Będziesz walczył?

- To mój zawód - rzekł z nikłym uśmiechem - I nigdy nie znajdę lepszej okazji, by go sprawować.

- Czy wiesz, że atakując Valette'a, atakujesz w pewnym sensie króla?

- Tym razem twarz Arnolda rozpłomieniła się gniewem. Jego ręka w żelaznej rękawicy uderzyła o pierś.

- Co mnie obchodzi król? Czy jest jeszcze moim królem ten, który skazał mnie na wygnanie, który mnie zrujnował, by przypodobać się swemu faworytowi? Nie, Katarzyno, nie mam już króla i, wierz mi, atakując tego psa, nie będę miał poczucia, że działam w niezgodzie z honorem czy prawem... wręcz przeciwnie! Jeśli go zabiję, to znam niejednego, który będzie mi zobowiązany.

Po raz ostatni ucałował żonę, następnie rozłączywszy się z nią, skierował się ku swemu koniowi trzymanemu przez Fortunata. Impuls pchnął Katarzynę za nim: chciała podążyć tam, gdzie i on. Ale się powstrzymała - Arnold się nie zgodzi. Trzeba pozwolić im wyruszyć, a potem pojechać w pewnej odległości za nimi.

Z domu wyszła Sara z gaworzącym Michałem na ręku, Izabela de Montsalvy i Donata, która wycierała oczy brzeżkiem fartucha. Maria zniknęła jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Katarzyna instynktownie wzięła synka w ramiona. Dziś rano był w doskonałym nastroju, uśmiechał się do matki, której serce topniało z czułości. Kontrast między radosnym dzieckiem a tymi źle uzbrojonymi nielicznymi ludźmi idącymi zmierzyć się z o wiele sprytniejszym i okrutnym przeciwnikiem był zbyt duży... Oczy jej zalśniły łzami i nie dostrzegła, że Izabela ją obserwuje.

Kiedy jednak Arnold zniknął wraz ze swymi ludźmi za jodłami, Katarzyna odwróciła się raptownie w stronę teściowej i podała jej dziecko.

- Proszę wziąć Michała - rzekła spokojnie. - Ja pojadę za nimi.

- Czyś oszalała? Miejsce kobiety nie jest przy mężczyznach. Czy wiesz, czym ryzykujesz?

Młoda kobieta uśmiechnęła się ze smutkiem.

- Przede wszystkim wiem, co ryzykuje Arnold, i tylko to się dla mnie liczy.

- Twój syn cię nie powstrzymuje? - spytała Izabela z lekkim grymasem lekceważenia w kącikach ust. - Dobra matka nie powinna nigdy opuszczać dziecka.

- Być może jestem lepszą żoną niż matką. Ponadto on ma panią. Jako babka może pani czuwać nad nim w czasie mojej nieobecności. A jeśli przydarzy mi się jakieś nieszczęście, myślę, że to ułatwiłoby wiele spraw, czyż nie tak?

I nie czekając na odpowiedź Izabeli, która spoglądała na nią w osłupieniu, Katarzyna odwróciła się na pięcie i poszła do stajni. Nie korzystając z niczyjej pomocy osiodłała Morganę, dosiadła jej i pojechała za oddziałkiem drogą do Montsalvy.