W miarę jak Katarzyna zbliżała się do miasteczka, coraz wyraźniej słyszała bicie dzwonów i jechała za ich dźwiękiem, trzymając się śladów koni Arnolda. Podobnie jak Dziewica Orleańska, Katarzyna zawsze lubiła dźwięk dzwonów, które przebijając się przez niebo, przemawiały w jakimś tajemniczym języku, ponad czasem i ponad ziemią. Dziś rano zwrócił jej uwagę ich ponury ton. Wydawało się, że dźwięki dzwonu klasztornego zapowiadają jakieś nieszczęście. Katarzynie dreszcz przebiegł po plecach.
Właśnie zaczynał się Wielki Post i melodyjne dźwięki przypominały wieśniakom o popiele pokuty, ale niespokojne serce młodej kobiety widziało w tym złą wróżbę. Wplotła na chwilę swe zimne palce w grzywę Morgany w poszukiwaniu ciepła i czegoś żywego. Rozmyślnie odwróciła głowę od Wzgórza Drzewa i jego czarnych ruin, spięła klacz i z pochyloną głową zagłębiła się w leśne poszycie.
W chwili gdy miała opuścić zasłonę z drzew i wyjechać na płaskowyż, instynktownie zatrzymała Morganę. Widziała stąd doskonale umocnienia Montsalvy i jego szeroko otwartą północną bramę. Widziała także wieśniaków nadciągających dróżkami, ze schylonymi głowami i przygarbionymi plecami, jakby ścigani byli przez jakąś plagę. Nigdzie jednak nie było śladu Arnolda ani jego ludzi. Katarzyna w zakłopotaniu zaczęła się uważnie wpatrywać prosto przed siebie. Dwaj łucznicy trzymający straż przed bramą mieli marne ubrania, ale lśniącą broń. Każdy z nich trzymał łuk oburącz, gotów się nim posłużyć. Patrzyli ze złością na wieśniaków. Wysoko na tle nieba łopotał na wieżach klasztornych czerwony sztandar z wytłoczonymi pałkami i półksiężycami, które już widziała na murach Ventadour. Nagle ogarnęła ją złość - to przecież na rozkaz Hiszpana Valette spalił Montsalvy i teraz rozumiała, dlaczego Rodrygo odmówił przyjęcia podziękowań Arnolda. Po prostu wiedział już, co się zdarzyło w dobrach lennych jego wroga.
Katarzyna roztropnie postanowiła wejść pieszo do Montsalvy.
Ponieważ nie widziała nigdzie małżonka, najlepiej byłoby przejść w miarę możliwości niepostrzeżenie. Morgana była zbyt widoczna, a ponadto mogła łatwo wzbudzić chciwość jakiegoś opryszka. Zsunęła się na ziemię, podprowadziła klacz za uzdę dość głęboko w las, tam, gdzie nikt jej nie zobaczy. Następnie przywiązała ją do drzewa i poleciwszy jej, by czekała spokojnie, oddaliła się w stronę miasteczka.
Jej suknia z brązowej wełny i obszerny szary płaszcz nie mogły zwrócić niczyjej uwagi. Było to ubranie skromne, dość zresztą zniszczone długą podróżą. Jednak przy przekraczaniu bramy Katarzyna naciągnęła na oczy kaptur. Szła, starając się, by jej ruchy były naturalne, ale serce biło jej jak szalone. Nie miała zresztą ku temu powodu - żołnierze nie zwrócili na nią najmniejszej uwagi. Tylko jeden z nich zarechotał: - Hej, nicponie, pospieszcie się, bo przegapicie ten widok. .
Widok? Młoda kobieta nie myślała długo nad tym pytaniem.
Przyspieszyła kroku, przeszła pod okrągłym sklepieniem i znalazła się na wąskiej, jedynej zresztą uliczce, na której w cieniu klasztoru benedyktynów zgrupowały się domki Montsalvy. Kościelny dzwon wciąż dzwonił. Inni ludzie, w większości obdarci i przybici, szli tą samą drogą.
Gdy wyszła na placyk, na którym wznosił się kościół romański, zobaczyła, jak milczący tłum gęstniał coraz bardziej, jedni bowiem nadchodzili z zewnątrz, inni natomiast wychodzili z kościoła. Ci ostatni szli z głowami nisko schylonymi, starając się nie patrzeć na żołnierzy tłoczących się przy portalu i na człowieka skutego łańcuchami, którego przytrzymywali. Był to człowieczek garbaty i szpetny, którego twarz była tak szara jak popiół, którym posypali się inni. Jego przygnębiona mina i nieprzytomne oczy ostro kontrastowały z jaskrawymi łachmanami, w które był przyodziany. Czerwono-zielone pludry fruwały wokół jego powykręcanych nóg. Żółta tunika przyozdobiona dzwoneczkami, szeroki czerwony płaszcz i korona ze złotego kartonu składały się na groteskowy kostium, który byłby śmieszny, gdyby mężczyzna nie był tak godny politowania. Ale nikomu nie chciało się śmiać, Katarzynie też. Widziała jedynie spojrzenia utkwione w ziemię i zaciśnięte pięści. Od czasu do czasu jakieś łkanie przerywało ciszę, która następowała pomiędzy uderzeniami zegara. Okrutne, roześmiane i zapijaczone gęby opryszków tworzyły przerażający kontrast ze wszystkimi tymi poznaczonymi strachem i boleścią twarzami.
Teraz z kościoła dolatywały żałobne pienia i przez otwarty portal widać było migocące świece. Katarzyna rozejrzała się dokoła, nie mogąc pojąć tego, co się działo. A więc gdzie byli Arnold, Walter, Saturnin... i inni? Miała absurdalne wrażenie, że śni, i uszczypnęła się, by się upewnić, że nie śni.
Nagle tłum zaczął szeptać. Pod tympanonem z kamienia, wyrzeźbionym w naiwne postaci o sztywnych ruchach, bardzo sędziwy mężczyzna w mitrze, z pastorałem w dłoni, pojawił się w towarzystwie dzikiego wojownika o kościstej, przebiegłej twarzy. Jego powyginana zbroja i okrywająca ją wyszukana tunika z jedwabiu nie były w stanie ukryć przerażającej chudości ciała. Smagła skóra obciągała szczelnie kości twarzy, która przerażająco przypominała trupią czaszkę. Ów mężczyzna był tak potworny, że Katarzyna zamknęła na chwilę oczy. Podskakujący na głowie nowo przybyłego zielony pióropusz jeszcze bardziej podkreślał jego niesamowity wygląd.
Przeor, który stał obok - blady pod mitrą haftowaną złotem zaledwie śmiał zerknąć w jego stronę.
Zanim zabrał głos, Katarzyna zrozumiała, że był to podpalacz zamku Montsalvy, lejtnant Kastylijczyka, rozbójnik Valette. Wpatrywał się ciężkim, złym spojrzeniem w nieszczęsnych ludzi, którzy instynktownie zbili się w stadko. Następnie zaśmiał się zgrzytliwie.
- Jesteście bandą tchórzliwych zajęcy! - wykrzyknął. - W taki sposób chcecie pochować pana Karnawała? Dalej, jazda, trzeba się śmiać, trzeba śpiewać.. Jest pierwszy dzień postu, niedługo będziecie mogli należycie odprawić pokutę, ale dziś wszyscy mają być weseli! Śpiewać! To rozkaz!
Dzwony umilkły, zapadła przytłaczająca cisza. Zerwał się wiatr, który rozwiał włosy zgromadzonych ludzi, stojących w upartym milczeniu.
Gdzieś trzasnęły okiennice... Matowy głos przeora docierał do Katarzyny jakby z otchłani wieków.
- Moje dzieci... - zaczął łagodnie. Ale Valette brutalnie przerwał: - Spokój, przeorze! Nie udzieliłem panu głosu! No, dalej, jazda, słyszeliście? Powiedziałem: śpiewać!... Na koniec karnawału śpiewa się piękną pieśń, no nie? Żegnaj, biedny Karnawale... - no, z uczuciem, chcę słyszeć wszystkich!
Skuty mężczyzna padł na ziemię, szlochając konwulsyjnie. Wokół niego i na murach klasztoru ludzie Valette'a napięli łuki, mierząc w przerażony tłum... Serce Katarzyny zamarło na chwilę. Wzbierała w niej bezsilna złość - na tę bestię i na Arnolda, który nie nadciągał. Gdzie on się podziewał? Co mu się stało? Dwudziestu pięciu mężczyzn nie rozpłynęło się we mgle...
Jęk przestrachu wtórujący wiatrowi przechodził stopniowo w niepewny śpiew, rozdygotany i ledwie słyszalny.
- Głośniej! - ryknął Valette. - Bo przysięgam, że zamilkniecie na zawsze!
Jedna strzała ze świstem przecięła powietrze. Ostrzeżenie poskutkowało. Głosy zabrzmiały silniej. Katarzynę ogarnęła wściekłość.
Chciała rzucić się z pazurami na okrutnego szefa bandy, nie zastanawiając się nad konsekwencjami, ponieważ nie umiała oprzeć się porywom swej szlachetnej natury. Nagle jakaś szorstka dłoń ujęła jej rękę pod fałdami płaszcza.
- Pani Katarzyno, na litość boską, niech się pani nie rusza! Wywoła pani katastrofę...
Stary Saturnin stał obok niej, jego siwe włosy opadały na twarz, głowę trzymał prosto. Gdy mówił, otwierał szeroko usta, by myślano, że śpiewa.