- Co pan tu robi? - szepnęła. - Gdzie jest mój mąż?
- Gdzie indziej! Czeka, aż wybije godzina! To raczej jaśnie panią trzeba by zapytać, co pani tu robi... Kiedy pan Arnold się dowie. .
Głosy zebranych śpiewały żałobnie radosną pieśń karnawałową, zagłuszając słowa Katarzyny i Saturnina.
- Kim jest ten człowiek? - szepnęła Katarzyna. - Co takiego zrobił?
- Nic! Albo raczej niewiele! To Stefan-la-Cabrette, nasz znachor...
poczciwiec, trochę prostaczek. Mówiono o nim, że pewnie jest czarownikiem, bo się zna na ziołach. Największą przyjemnością było dlań dmuchanie w cabrette* w czasie pełni księżyca. Valette go wziął, żeby wyleczył jednego z rozbójników z paskudnej rany. Ale ten mężczyzna umarł i wtedy zaczęło się męczeństwo biednego Stefana. To było w tym dniu, w którym zamek...
* Cabrette - Instrument muzyczny pochodzący z Owernii, przypominający kobzę.
Saturnin zerknął na Katarzynę, ale ona nawet nie drgnęła. .
- Proszę mówić dalej! - rzekła po prostu.
- Ludzie Valette'a męczyli go na sto sposobów i zabawiali się jego kosztem. Koronowali go na króla karnawału zamiast manekina, którego zawsze się ustawiało... w dawnych, dobrych czasach! A teraz spalą go, tak jak robiło się zawsze z manekinami. Biedaczek!
Uderzeniami włóczni żołnierze popychali tłum w stronę południowej bramy Montsalvy, tej, która wychodziła na głęboką dolinę Lot. Stefan i strażnicy byli już pod sklepieniem. Za nimi podążali łucznicy z łukami gotowymi do strzału. Po nich szedł Valette, ciągnąc za sobą nieszczęsnego starego opata i sznur mnichów śpiewających Miserere. Tworzyło to potworną kakofonię, która raniła uszy Katarzyny. Wrażenie koszmaru jeszcze się spotęgowało. W tej żałosnej i tragicznej scenerii jedynie Saturnin sprawiał wrażenie żywego. Dyskretnie i z szacunkiem wśliznął ramię pod rękę Katarzyny, by przeprowadzić ją bez potknięcia po kamieniach błotnistej uliczki. Dokoła nich sponiewierani ludzie tłoczyli się tak, że Katarzyna doznała groteskowego wrażenia, iż jest baranem w stadzie.
W bramie tłok był jeszcze większy, a zaraz potem Katarzyna i Saturnin zostali wypchnięci poza obręb miasta, na pole łagodnie schodzące w dół, okolone kasztanowcami. Na środku pola przygotowany był stos, na którym miał spłonąć nieszczęsny Karnawał. Jego chore nogi nie były już w stanie unieść ciała. Głowę opuścił na pierś, a spod korony zwisały mu długie, skołtunione włosy. Przez cały czas łkał rozpaczliwie. Katarzynę ogarnęła bezbrzeżna litość. Mimo opętańczych wrzasków Valette'a wieśniacy przestali śpiewać obelżywą pieśń. Głos uwiązł im w gardle na widok tego narzędzia męki. Katarzyna poczuła, że robi jej się słabo... Od czasu tragedii w Rouen te koszmarne wzniesienia z drewna, do których jedni ludzie mieli czelność przykuwać innych, prześladowały ją stale.
Znów ujrzała we wspomnieniach białą postać Joanny przybitą do bala, a także posępny stos na dziedzińcu Champtoce, który czekał na Sarę. .
- Na bebechy papieża, śpiewać mi tu zaraz! - zawył Valette, wymachując rapierem. - A ty, kacie, czyń swoją powinność!
Ukazał się mężczyzna w łachmanach. Spod dziurawej skórzanej bluzy wystawały jego muskularne ramiona, tułów zaś zwieńczony był olbrzymią, ogoloną na zero czaszką. W dłoni trzymał pochodnię. Poruszył nią, by wiatr stłumił nieco ogień, po czym zbliżył się do stosu.
Coś świsnęło w powietrzu i kat upadł do tyłu z ochrypłym wyciem.
Strzała wystrzelona z łuku umieszczonego gdzieś w kasztanowcu przebiła mu krtań.
Śpiew się urwał. Katarzyna zobaczyła, jak oczy Valette'a zrobiły się okrągłe z osłupienia. Chciała się odwrócić do Saturnina, ale on gdzieś zniknął. . Tłum natychmiast wydał pomruk radości. Tuż obok Katarzyny wysoki chłopak o jasnej twarzy okolonej brodą szepnął niemal jak w ekstazie: - Boże Święty! Jaśnie pan Arnold! Bogu niech będą dzięki!
Rzeczywiście, zza zasłony kasztanowców wysunął się Arnold z tarczą przy łokciu i z bronią w drugiej ręce. Na jego widok serce Katarzyny zabiło z dumy i radości. Czy ktoś widział kiedyś rycerza o szlachetniejszej postaci? O trzy kroki za nim Walter i Fortunat szli wyprostowani i dumni, jak przystało na giermków znamienitego domu.
Montsalvy zbliżył się powoli do stosu, odsłonił twarz i powiedział, wskazując nieszczęsnego: - Marcinie! Uwolnij go!
Chłopiec stojący obok Katarzyny skoczył, nie zważając na Valette'a, który wrzasnął: - Zabić go!
Łucznik uniósł broń, ale nie zdążył wystrzelić. Strzała wypuszczona przez kogoś innego przygwoździła go do miejsca. Tymczasem Marcin wspiął się po ułożonym stosie, uwolnił biednego zemdlonego już znachora i zniósł go na ramieniu przy akompaniamencie okrzyków tłumu.
- Stój spokojnie, Valette! - powiedział ostrzegawczo Arnold. - W tych drzewach ukryci są żołnierze, jeśli się ruszysz, czeka cię strzała.
Jego słowa zagłuszyły okrzyki wieśniaków. Czapki pofrunęły do góry i wszyscy podbiegli do swego pana, by otoczyć go kołem, ale on zatrzymał ich na miejscu.
- Stójcie tutaj! Mam porachunki z tym człowiekiem, a na to potrzeba mi miejsca.
Katarzyna, która zamierzała podbiec do męża, zastygła, a potem posłusznie cofnęła się wraz z innymi, pozostawiając szeroki pas między nimi a stosem. Patrzyła jak zahipnotyzowana. Arnold był taki wyniosły, taki pewny siebie! Jego koń tańczył w miejscu, jakby brał udział w turnieju rycerskim. Jednakże w dłoni okrytej stalową rękawicą poruszała się groźnie maczuga. Ohydne oblicze Valette'a wykrzywiło się nienawistnie.
Wyciągnął ramię w stronę swego przeciwnika i krzyknął: - Brać go! On jest ścigany rozkazem królewskim!
- Rozkazem króla La Tremoille'a - rzucił pogardliwie Arnold. - Daj spokój, Valette, uczyń przynajmniej ten honor swemu panu i bij się ze mną... czy też wolisz, aby zabiła cię strzała?
Jakby na potwierdzenie jego słów trzecia strzała przebiła jednego z ludzi, który stał najbliżej wodza bandy. Valette pozieleniał, a Arnold wybuchnął śmiechem.
- Już się nie śmiejesz, Valette? Nie masz już ochoty śpiewać? Tak ładnie śpiewałeś przed chwilą! No, dalej, wyciągnij ten długi miecz, którym się tak dobrze posługujesz! Nagle Arnold puścił konia galopem i otarł się o Valette'a. Maczuga zatoczyła koło nad jego pióropuszem, następnie Arnold pociągnął mocno Valette'a, który straciwszy równowagę, potoczył się na ziemię.
- Powiedziałem, walcz! - rzucił twardo.
Valette wstał niemal natychmiast. Jego upiorna twarz była wykrzywiona z nienawiści, a w kącikach ust zebrała się piana. Z szybkością błyskawicy wyciągnął miecz, stanął w rozkroku pochylony do przodu i czekał na natarcie jeźdźca. Nie dbając jednakowoż o tę przewagę, Arnold zeskoczył z wierzchowca.
- Nie! - wykrzyknęła przerażona Katarzyna.
- Oszalał! - warknął Saturnin, który wrócił na swoje miejsce obok niej tak, że tego nie zauważyła. - Z takim bydlakiem nie obowiązuje kodeks rycerski!
Zalękniona Katarzyna wczepiła się w ramię staruszka. Widok Valette'a przerażał ją do głębi. Wydawało się jej, że Arnold walczy ze śmiercią w ludzkiej postaci. Opryszkowi brakowało już tylko kosy...
Montsalvy nie dawał się jednak zastraszyć byle czym. Jednym ruchem palca opuścił hełm na twarz i z tarczą podaną do przodu, by chronić się przed ciosami, przysuwał się krok za krokiem ku wrogowi. Wywijał uniesioną nad głową maczugą - ciężką, nabijaną stalowymi gwoździami.
Pierwsze uderzenia zabrzęczały o zbroję niczym bicie dzwonu. Valette wycofywał się krok za krokiem, ale nieprzerwanie, starając się zapewne dostać do wnętrza miasta. Jego ludzie stali w miejscu, nie ruszając się z obawy, że ugodzi ich strzała. Katarzyna ze splecionymi dłońmi błagała niebiosa, by oszczędziły jej męża. Nagle ktoś krzyknął za Arnoldem: - Uwaga, kapitanie! Wprowadził nas w błąd. W drzewach kryje się tylko garstka chłopów, uzbrojonych w...