Выбрать главу

Nie dokończył. Walter spiął swego konia, którego tylne kopyta opadły na czaszkę żołnierza, tego samego, który - powodowany ciekawością - zapewne zakradł się wcześniej niepostrzeżenie pod drzewa.

Niestety, jego słowa zrobiły swoje. Gdy zdemaskowani chłopi ześlizgiwali się z kasztanowców, Walter wyciągnął miecz i ruszył na pierwszą falę żołnierzy. Fortunat też robił, co mógł, natomiast Valette ukrył się raptem za szpaler żołnierzy, pozostawiając Arnolda twarzą w twarz z dziesięcioma uzbrojonymi mężczyznami. Osłabła Katarzyna wsparła się na ramieniu Saturnina, ale starzec wyciągnął sztylet zza pasa i pofrunął jak młodzieniaszek na ratunek swemu panu. Młoda kobieta, otoczona innymi kobietami, dziećmi i starcami, cofnęła się aż do muru, odpychana przez walczących. Wieśniacy, którzy przed chwilą zamarli ze strachu, teraz widząc rozpaczliwie walczącego Arnolda, ruszyli wszyscy - jedni z gołymi rękami, inni z kamieniami, a jeszcze inni z kawałkami drewna - przeciwko opryszkom uzbrojonym w miecze i włócznie.

W samym środku bitewnego zgiełku Arnold, Walter, Fortunat i Saturnin dokonywali cudów, połączywszy swe siły. Olbrzymi Normandczyk łapał po dwóch mężczyzn za kołnierze i zderzywszy ich głowami ze sobą, zwalał nieprzytomnych na ziemię. Maczuga obracała się bez przerwy, rozbijając hełmy, a wraz z nimi czaszki, jakby to były skorupy orzechów, ale rozbójników było wielu i wydawało się, że stale się odradzają.

Wkrótce Arnold i jego ludzie zaczęli przegrywać. Katarzyna widziała, że to już koniec i zapewne czeka ich rychła śmierć. .

Dziesięciu mężczyzn odcięło Arnolda od jego towarzyszy. Dla Waltera potrzeba ich było dwudziestu. Ale w parę chwil później obaj mężczyźni, Saturnin i Fortunat, zostali rozbrojeni i zawleczeni przed oblicze Valette'a, który nagle znów się pojawił.

- Słodki Jezu! - jęknęła jakaś kobieta obok Katarzyny. - To już po nas!

- Niech pani lepiej zamilknie - ucięła twardo młoda kobieta. Nieważne, co się z nami stanie, skoro oni zginą!

Zgrzytliwy śmiech Valette'a zagłuszył jej słowa. Bandyta zbliżył się do Arnolda, którego przytrzymywało dwóch mężczyzn, mimo że był związany. Zerwano mu hełm. Po jego policzku spływała strużka krwi z rozciętego łuku brwiowego, ale czarne oczy nie straciły nic ze swej arogancji. Pogardliwie zmierzył wzrokiem opryszka, który kołysał się przed nim jak kulawa czapla, i wzruszył ramionami... Tego nie mogła wytrzymać próżność Valette'a. Z rozmachem wymierzył dwa policzki więźniowi.

- To cię nauczy szanować pana, ty psie!

To rozjuszyło Katarzynę. Rzuciła się na oślep do przodu z wystawionymi pazurami i zanim Valette ją zobaczył, skoczyła mu do twarzy jak dzika kotka. Rozbójnik zawył i uniósł rękę do policzka, na którym paznokcie młodej kobiety wyryły pięć krwawiących rowków.

Chciał się cofnąć, ale Katarzyna wczepiła się w niego z całej siły, starając się dosięgnąć jego oczu, wiedziona instynktem samicy, która broni atakowanego samca.

Kiedy udało się wreszcie oderwać ją od jej ofiary, twarz Valette'a była jaskrawoczerwona, a on sam kwiczał jak zarzynany wieprz. Katarzyna nadal jeszcze dyszała z wściekłości w rękach żołnierzy, plując ogniem jak małe, rozzłoszczone zwierzątko, które stara się drapać i gryźć. Ocierając krew, która poplamiła mu bluzę, rozbójnik szedł prosto na nią.

- Co za ścierwo! - warknął. - Kim jesteś?

- To moja żona - rzekł Arnold uprzejmie. Następnie dodał z półuśmiechem na zranionej twarzy: - Kiedy wreszcie nauczysz się mnie słuchać, Katarzyno, i zostawać w domu, gdy sobie tego życzę...

- Wtedy, kiedy ty przestaniesz się narażać!

- Niedługo już przestanie, jeszcze tylko trochę cierpliwości! wykrzywił się Valette. - Jeszcze tylko parę chwil i będziecie na zawsze uwolnieni od trosk. Hej, wy tam, przykujcie mi tych dwoje do stosu!

Nienawidzę rzeczy, które do niczego nie służą.

Tłum wydał pomruk wściekłości. Dwaj żołnierze unieśli włócznie i dwoje ludzi padło na ziemię przebitych... Oczy młodej kobiety zrobiły się z przerażenia ogromne jak spodki na widok tego, co ich oczekiwało.

Wykrzyknęła: - Nie będziecie... Nie. . Nie w ten sposób!

- Błagam cię, bądź dzielna, kochana moja - poprosił Arnold. - Nie dostarczaj im tej satysfakcji i nie proś ich. .

Zaczęto wciągać ich na spiętrzone bierwiona. Katarzyna zachwiała się i upadła z jękiem. Wówczas spętany Walter zdobył się na nieludzki wysiłek. Napiął mięśnie swej potężnej klatki piersiowej i zerwał pęta.

Rycząc jak rozwścieczony lew, padł całym swoim ciężarem na żołnierzy, jednego ogłuszając, drugiemu wybijając zęby, żeby utorować sobie drogę ku więźniom. Wydawało się, że ogarnęło go jakieś natchnione szaleństwo.

Jego oczy ciskały błyskawice, usta wykrzywiały się w konwulsyjnym grymasie i ciekła z nich piana. Zwielokrotniona gniewem moc olbrzyma była niepokonana, kosił wrogów niczym sierp. Wieśniacy, ogarnięci zabobonnym podziwem, patrzyli na jego wyczyny w osłupieniu. .

Walter dotarł właśnie do stosu, gdy strzała ugodziła go w ramię. Padł na chrust z jękiem, któremu zawtórował rozpaczliwy krzyk Katarzyny, a potem dziki wrzask Valette'a: - Związać go razem z innymi! I niech się to wreszcie zapali!

Katarzyna przymknęła oczy. Ręka Arnolda odszukała jej dłoń i zacisnęła się na niej.

- To już koniec - wyszeptała zduszonym głosem. - Umrzemy. Mój biedny malutki! Mój biedny, malutki Michał!

Jej wypełnione łzami oczy widziały jak w złym śnie wykrzywioną twarz żołnierza, który nieopodal zapalał pochodnię... Ale mimo że śmierć była tak blisko, wszystko wydawało się jej wciąż absurdalne, jakby nierealne. To nie mogła przecież być prawda. Zdarzy się jakiś cud...

I cud się zdarzył. Dał się słyszeć głęboki, władczy dźwięk trąby i nagle na drodze, która prowadziła od doliny ku górze, ukazały się konie, sztandary i zbroje. Był to spory oddział, solidnie uzbrojony i majestatyczny. Ziemia drżała pod końskimi kopytami, a zgromadzeni na łące patrzyli oniemiali; nawet mężczyzna z pochodnią, nawet Valette, który ze zmarszczoną brwią wpatrywał się w nadjeżdżających. Szwadron żołnierzy nadciągał, niczym żywa żelazna ściana, czwórkami. Przy udach dzierżyli włócznie, kolorowe proporczyki łopotały na wietrze. Zatrzymali się na skraju płaskowyżu, stanęli dwójkami, ustawiając się po obu stronach drogi tak, by zrobić miejsce dla herolda w czerwono-białym stroju z pióropuszem, który w dumnie wzniesionej ręce dzierżył wielki sztandar ze srebrzystej materii, gdzie widniał szkarłatny lew...

Gdy tylko Arnold zauważył ten emblemat, zakrzyknął wielkim głosem: - Do mnie, Armagnac!

Skutek był natychmiastowy. Piękny herold zaledwie zdążył uskoczyć. Poprzez łąkę runęła grupa jeźdźców w lśniących zbrojach, w haftowanych kaftanach - czerwonych, białych, błękitnych, złotych lub srebrnych. Hełmy zwieńczone były wymyślnymi emblematami, a wokół końskich kopyt powiewały czapraki. W mgnieniu oka żołnierze otoczyli czerwono-srebrnego rycerza, którego hełm naznaczony był koroną hrabiowską. Za nimi podążali jeszcze inni jeźdźcy, następni byli łucznicy, włócznicy w żelaznych hełmach, giermkowie, a nawet paziowie prowadzący na złotych smyczach wspaniałe, rodowodowe charty. Przy tej małej armii ludzie Valette'a wyglądali żałośnie i zaczęli od razu wycofywać się w stronę miasta. Wieśniacy jednak odcięli im odwrót.