Выбрать главу

Kiedy panie przeszły przez niskie, rzeźbione drzwi prowadzące do domostwa, Maria znalazła się obok Katarzyny, której rozczarowany wzrok wędrował od poczerniałych sklepień do złamanych czy nieszczelnie przylegających płytek podłogi, poplamionych tłuszczem i błotem, co świadczyło o tym, że były myte dość dawno.

- Jak szlachetna pani znajduje swój pałac? - mruknęła dziewczyna. Zapewne wspaniałym! Po śmierdzącym sklepiku handlarza najgorsza nora musi wydawać się olśniewająca.

- Podoba się to pani? - odparła młoda kobieta, uśmiechając się anielsko i udając, że rozumie dosłownie swoją rywalkę. - Nie jest pani wybredna. To prawda, że w zrujnowanej wieży brata nie mogła pani zobaczyć nic ładnego. Ten dom jest w sam raz dobry dla rzeźnika! To nora godna rodu Combornów.

- Myli się pani - syknęła Maria, ze złością patrząc na Katarzynę. - To nie jest nora... lecz grobowiec!

- Grobowiec? Cóż to za ponurą wyobraźnię ma pani!

- To nie wyobraźnia, a pewność, którą mam nadzieję pani przekonująco wykazać! Grobowiec, powtarzam... pani grobowiec!

Albowiem, moja droga, nie wyjdzie pani stąd żywa!

Katarzyna poczuła, że ogarnia ją gniew, ale pohamowała się z największym wysiłkiem. Mimo wszystko nie dopuści, aby ta jędza miała satysfakcję z tego, że jej strzał był celny. Sarkastyczny uśmiech odsłonił jej nieskazitelne zęby.

- I ma się rozumieć, to pani spowoduje moje przejście do krainy umarłych? Czy nie męczą pani te pogróżki, te pompatyczne, tragiczne zdania? Co za szkoda, że kaprys przeznaczenia spowodował, iż urodziła się pani w zamku! Odniosłaby pani niewątpliwy sukces w objazdowym teatrzyku na jarmarku Świętego Wawrzyńca w Paryżu.

Maria rozejrzała się dokoła, by sprawdzić, czy nikt nie słyszy ich rozmowy. Izabela de Montsalvy i Sara kierowały się już w stronę schodów, mężczyźni wyszli na podwórko, były więc najwyraźniej same.

- Śmiej się - zazgrzytała zębami dziewczyna. - Śmiej się, kochana!

Niedługo przestaniesz się śmiać! Niedługo będziesz już tylko ścierwem gnijącym w jakiejś dziurze, a ja spocznę w łóżku twojego męża.

- W dniu, w którym pani Katarzyna znajdzie się w jakiejś dziurze rzekł niski głos, jakby wychodzący z głębi kominka - łóżko pana Arnolda pozostanie puste, bowiem nie będzie pani żyła tak długo, by zdążyć do niego wejść!

Zza filaru wspierającego kominek wyszedł Walter z wyciągniętymi do przodu rękami. Był tak imponujący i groźny, że Maria zrobiła taki ruch, jakby chciała się cofnąć. Powstrzymała się jednak. Uniosła głowę i układając usta w pyszczek żmii, rzuciła: - A to pies łańcuchowy! Zawsze ukrywa się gdzieś pod pani spódnicą, gotów pospieszyć z pomocą. Zastanawiam się, jak znosi to Arnold, jeśli - jak pani mówi - kocha panią.

- Uczucia pana Arnolda nie mają tu nic do rzeczy, panienko - uciął szorstko Normandczyk. - Od dawna czuwam nad panią Katarzyną i on wie o tym. Pozwoli pani, że jako pies łańcuchowy coś powiem: jeśli panienka dotknie pani de Montsalvy, to uduszę panienkę tymi oto rękami!

Olbrzymie dłonie Normandczyka rozczapierzyły się przed oczami Marii w taki sposób, że dziewczyna zbladła. Ale z pomocą przyszły jej duma i nienawiść.

- A... a jeśli powiem kuzynowi, że mi grozisz? Myślisz, że będzie cię trzymał?

- Tak, i to tak długo, jak zechcę! - ucięła Katarzyna, stając pomiędzy przeciwnikami. - Niech pani zapamięta i nie zapomina! Arnold jest pani kuzynem... moja kochana, ale moim mężem. I kocha mnie, rozumie pani?

Kocha mnie, choćby pani miała zdechnąć z wściekłości i zazdrości! Nie zawaha się nigdy, jeśli będzie miał wybierać między mną a panią! Niech pani mówi, co chce, i robi, co chce, ale proszę się strzec, dopóki ja mam tu coś do powiedzenia. Zobaczymy, kto wygra. Chodźmy, Walterze, dołączmy do pozostałych!

Wzruszywszy pogardliwie ramionami, Katarzyna odwróciła się od Marii i skierowała ku schodom, oparłszy się na ramieniu Normandczyka, jak gdyby chciała podkreślić swoją z nim solidarność.

- Niech pani będzie ostrożna - szepnął Walter z zatroskanym obliczem. - Ta dziewczyna pani nienawidzi. Ona jest zdolna do wszystkiego. Nawet do najgorszych czynów.

- A więc czuwaj, mój przyjacielu, czuwaj nade mną! Pod twoją opieką nigdy nie musiałam się niczego bać. Czemuż miałabym się bać dzisiaj?

- Mimo wszystko proszę uważać! Będę czuwał, ale są takie chwile, gdy nie ma mnie w pobliżu. Na razie uprzedzę Sarę. Nie będzie to zbytnia ostrożność, nas dwoje przeciwko tej żmii...

Katarzyna nie odpowiedziała. Mimo ufności, jaką manifestowała, nie mogła wyzbyć się tajonego niepokoju. Jak powiedział Walter, Maria należała do tego rodzaju gadów, co do których nigdy nie można przewidzieć, kiedy podniosą łeb, by zadać cios. Katarzyna miała jednak wrażenie, że jeśli okaże strach, utraci połowę swych obronnych możliwości.

Do późna w nocy żołnierze Kadeta Bernarda pracowali, by stary, dwustuletni pałac doprowadzić do stanu używalności. Wózki, które jechały w orszaku Bernarda, były na szczęście dobrze zaopatrzone w tkaniny, przykrycia, prześcieradła i inne przedmioty do wyposażenia domu. Wielka komnata na pierwszym piętrze i trzy pokoje na drugim zostały niemal należycie przygotowane. Ogromne drewniane łoża wymoszczono piernatami, materacami i poduszkami, pokoje obito tkaninami. Arnold zajął jeden z nich wraz z Katarzyną; Izabela de Montsalvy, Sara i dziecko drugi, a Maria ze starą Donatą, która nie chciała opuścić swoich państwa trzeci. Kadet Bernard i jego rycerze rozbili obozowisko na olbrzymim dziedzińcu. Stary pan de Cabanes nigdy nie mieszkał w tym domostwie, gdyż wolał fort, w którym zaprowadził swoje obyczaje. Stąd nieprawdopodobny brud panujący w tym miejscu, gdzie tylko komnata na parterze służyła żołnierzom. Cała reszta była opuszczona i zaniedbana. Kilka energicznych krzyków Bernarda dokonało jednak cudu. Niczym echo wtórowały im wściekłe okrzyki Arnolda, który udał się na przegląd systemu obronnego i galerii. Na szczęście drewna nie brakowało i we wszystkich kominkach można było porządnie napalić.

Kiedy Katarzyna wreszcie dotarła z mężem do sypialni, była śmiertelnie znużona i raczej przygnębiona. Usiadła na wąskiej, kamiennej ławeczce umieszczonej pod oknem i błądziła wzrokiem po dziedzińcu, gdzie płonęły jeszcze ogniska, przy których żołnierze przyrządzali sobie posiłek. Ostatnie ich błyski oświetlały posępne zwłoki zwisające z gałęzi buku, kontrastując ostro z elegancją wielkich namiotów z jedwabiu czy haftowanego płótna, w których schronili się panowie. Młoda kobieta zadrżała i szczelnie otuliła się obszernym wełnianym płaszczem.

- Co robisz, Katarzyno? - spytał Arnold z łóżka. - Czemu tu nie przyjdziesz?

Nie od razu odpowiedziała. Jej umysł, podobnie jak wzrok, był zahipnotyzowany widokiem drzewa z powieszonymi. Była tak zmęczona tymi okropnościami, które stale napotykała na swej drodze! Krew! Ciągle krew! Dzikie obyczaje mężczyzn niszczyły wszystko, nawet czyste piękno natury. Czemuż nawet w tym miejscu, w którym spodziewała się znaleźć spokój i szczęście, musiała od razu trafić na to przypomnienie okrucieństwa czasów, w których żyła? Jak można marzyć o miłości i spokojnym życiu, jeśli się przebywa w cieniu szubienicy?

- Ci wisielcy... - odezwała się w końcu. - Czy nie można by...

Między zasłonami łoża ukazała się głowa Arnolda, a następnie całe jego ciało, zupełnie nagie, jako że nie miał zwyczaju zakładać na siebie czegokolwiek do spania. Stanowczym krokiem podszedł do żony, podniósł ją i razem z nią padł na łoże.