Weszła przez drzwiczki do fortu, następnie popędziła na oślep schodami. Wewnątrz nie paliła się pochodnia, co było wbrew zwyczajom.
Wyczuwało się ostry przeciąg. Wiatr musiał stłumić płomienie, gdy tak dmuchał przez otwory strzelnicze. Stopniowo jej oczy przywykały do prawie całkowitej ciemności panującej na kamiennych schodach, skąpo oświetlonych światłem z wąskich szczelin wykutych w grubym murze.
Katarzynę ogarnęło dojmujące poczucie samotności. Na schodach nie było żywego ducha, natomiast z góry dochodził potworny hałas, jak gdyby pioruny waliły w zwieńczenie olbrzymiej wieży. Wysoko coś rytmicznie uderzało jak olbrzymi bęben. Zauważyła, że żołnierz, który przybiegł ją zawiadomić, zniknął bez śladu. Pochłonięta swymi niepokojami, nie zwracała na niego uwagi, ale wydawało się jej dziwne, że choroba Arnolda nie wywołała poruszenia. I te niekończące się schody.
Ciągle biegnąc, minęła drzwi prowadzące do pierwszej sali, gdy nagle zabrakło jej tchu. Serce waliło jej jak młot, więc stanęła na chwilę i oparła się o oślizgły mur, by zaczerpnąć powietrza. Czekając, aż oddech jej wróci, spojrzała bezwiednie przez otwór strzelniczy... i podskoczyła z wrażenia. Przykleiła spoconą twarz do szczeliny i krzyknęła w osłupieniu.
Daleko w dole zobaczyła wychodzącego na dziedziniec Arnolda, ubranego i uzbrojonego tak jak zwykle. Sprawiał wrażenie człowieka zupełnie zdrowego. Podtrzymywał stąpającego niepewnie pana de Cabanes'a.
Katarzyna zmrużyła oczy, by lepiej widzieć. Ależ nie, pomyłka była wykluczona: to naprawdę był Arnold.
Uniosła oczy ku szczytowi fortu, w którym ucichł rozlegający się przed chwilą hałas. Ta nagła cisza sprawiła, że dosłyszała ciężki, gorący oddech kogoś, kto wchodził po schodach. Zrazu nie zaniepokoiła się tym, wystawiła rękę przez szczelinę i zawołała: - Arnold! Arnold!
Była za daleko, za wysoko! Montsalvy jej nie usłyszał. Nie odwracając głowy, oddalił się z Cabanes'em w stronę kuźni.
Katarzyna wzruszyła ramionami i zaczęła schodzić, pogrążając się w strefę cienia. W pośpiechu potknęła się o schodek, wykręciła stopę.
Katarzyna jęknęła. Musiała zatrzymać się na chwilę, żeby przestać odczuwać ból. I wtedy z ciemnych schodów wynurzyła się twarz Escorneboeufa. Wspinał się ciężko, wyciągnąwszy ręce przed siebie, z nieruchomymi oczami, wstrząsany cichym śmiechem. Katarzyna poczuła, że krew zastyga jej w żyłach. Znalazła się w niebezpieczeństwie. Ogromny tułów Gaskończyka uniemożliwiał całkowicie przejście, przy czym on najwyraźniej nie miał zamiaru ustępować z drogi.
- No - rzekła twardo - proszę mnie przepuścić.
Nie odpowiedział, wspinając się wyżej. Jego świszczący oddech nieprzyjemnie ranił uszy Katarzyny. Te szklane oczy, ten idiotyczny, zły uśmiech! Cofnęła się o jeden schodek. Mężczyzna pochylił się i wyciągnął olbrzymie łapy, żeby ją pochwycić... Ogarnął ją przeraźliwy strach. Zrozumiała raptem, że jest sama w wieży, skazana na tę bestię, której intencje były aż nadto wyraźne. Ze zduszonym krzykiem pobiegła w górę. . Chciała dotrzeć do dużego, okrągłego pokoju, w którym mieszkał Jan de Cabanes, i zamknąć się. Pamiętała, że są tam masywne drzwi i solidne zamki. Nie odzyskała jednak jeszcze tchu. Serce boleśnie tłukło się jej w piersi.
Mężczyzna za nią też zaczął biec. A na schodach było ciemno, tak strasznie ciemno! Czy nigdy nie dotrze do tych zbawiennych drzwi? Z oczu trysnęły jej łzy przerażenia.
Nad głową dał się słyszeć potworny trzask, a po nim nastąpiło wycie.
Katarzyna miała wrażenie, że wieża rozpada się na kawałki. Kilka stopni wyżej drzwi oberwały się z apokaliptycznym hałasem. Na schody wpadło nieco światła. Katarzyna, która miała wbiec do tego cudem otwartego pokoju, odrzucona została w tył tak mocno, że uderzyła ramieniem w mur.
Między nią a wyrwanymi drzwiami, na których progu stał dyszący z wściekłości i pokryty kurzem Walter, była pustka... pustka czarna, przerażająca... Jakaś zbrodnicza ręka wyjęła ruchome drewniane schody, umieszczone na każdym piętrze fortu. Te schodki stanowiły zarazem pułapkę dla napastnika, opóźniając jego wejście na samą górę. Walter nie mógł znaleźć pod stopami nic oprócz ciemności. W każdej chwili groził mu upadek na dno lochu.
Katarzyna zrozumiała, że wyrywając drzwi i wpuszczając strumień światła, Walter ją uratował. Jeszcze tylko krok i wpadłaby w przepaść.
Nikt by jej nigdy nie odnalazł. Wystarczyłoby z powrotem ustawić schody...
Przybita strachem, z zawrotem głowy, niezdolna wymówić słowa, wyciągnęła rękę tonącej do Normandczyka, zaledwie zdając sobie sprawę z jego wyglądu. Szeroka twarz wykrzywiona była w morderczym szale, który dobrze znała. Ręce spływały krwią...
- Niech się pani nie rusza! - szepnął zdyszany. - Zaczynam rozumieć, dlaczego mnie tu zamknięto!
W tej właśnie chwili zjawił się Escorneboeuf. Tak był zajęty pogonią za Katarzyną, że nie od razu zauważył Normandczyka. Z pomrukiem złości miał się już na nią rzucić, gdy Walter zagrzmiał: - Tym razem nie wymkniesz mi się, łotrze!
Katarzyna nie zdążyła przywrzeć do muru. Jednym skokiem Walter przeskoczył przepaść, potrąciwszy ją w przejściu. Otrzymała mocny cios, który na chwilę ją ogłuszył, a tymczasem olbrzym padł całym ciężarem na Gaskończyka, a ten upadł w tył. Obaj mężczyźni, objęci, stoczyli się ze schodów aż do najbliższego podestu.
Dotyk zimnych kamieni, w które Katarzyna się wczepiła, ocucił ją, znajdowała się bowiem o krok od zemdlenia. Zacisnęła zęby i mimo bólu wstała. Trzymając się ściany, na chwiejnych nogach, zeszła do miejsca, na które potoczyli się mężczyźni. Walka trwała nadal - dzika, zaciekła.
Escorneboeuf i Walter tworzyli plątaninę nóg i rąk, spomiędzy których wyrywały się zwierzęce pomruki. Turlali się to w jedną stronę, to w drugą, raz Normandczyk był górą, raz Gaskończyk.
Katarzyna modliła się żarliwie. Pragnęła ze wszystkich sił, by wygrał Walter, bowiem jego porażka oznaczała śmierć zarówno dla niego, jak i dla niej. Gaskończyk, niestety, był tak samo silny jak rywal, a niedawna rana ramienia Normandczyka utrudniała mu zadanie tym bardziej, że musiała się na nowo otworzyć, gdy wyrywał dębowe drzwi... Walczący zagradzali przejście i Katarzyna nie miała żadnego sposobu, by pobiec po posiłki. Nagle przyszło jej do głowy, że może zawołać i krzyknęła: - Na pomoc! Do mnie!
- Cicho! - wystękał Walter. - Diabli wiedzą, kogo pani może tu sprowadzić! Sam sobie poradzę!
I rzeczywiście udało mu się zdobyć przewagę. Złapał nieprzyjaciela za gardło i zaciskał je mimo ciosów pięścią, jakimi bezustannie okładał go Gaskończyk. Escorneboeufowi brakowało powietrza. Jego usta rozwarły się, ciosy straciły na sile i celności. Walter ścisnął go mocniej i podniósłszy głowę Gaskończyka, uderzył nią o ziemię. Wreszcie rozległ się jego charkot.
- Łaski... Nie zabijaj mnie!
- Odpowiedz najpierw na moje pytania, a potem się zobaczy. Kto mnie zamknął w sali na górze?
- Ja! Poproszono mnie o to!
- Kto?
- Panienka... Maria de Comborn!
- A więc ją znasz? - spytała Katarzyna, której powróciła przytomność umysłu.