- Boże mój! Nie! Nie to! Nie to!
Łkała, okrywając pocałunkami twarzyczkę dziecka... Tym razem zdarzyło się to najgorsze!
Potworność tej zbrodni zalewała ją falą takiej zgrozy i cierpienia, że nie mogła tego znieść... Krzyknęła jeszcze raz, a potem znowu... Sara wbiegła, zobaczyła ją złamaną, z dzieckiem w ramionach. Wyrwała jej małego.
- Co się stało?
- Zabili go... Zabili mi go... mojego malutkiego! Ktoś go udusił w łóżeczku! Mój Boże! O mój Boże!
Ale Sara już nie słuchała. Rozwijała dziecko, obcinała tasiemki, którymi były przymocowane pieluszki, obnażała małe, bezwładne ciałko, podobne do wypchanej trocinami laleczki. Kilkakrotnie klepnęła dziecko w pośladki, potem ułożyła je na łóżku matki, otworzyła dziecku usteczka i zaczęła w nie dmuchać powolutku... Katarzyna patrzyła na nią z wytrzeszczonymi oczami, zamieniona w posąg.
- Co... co robisz? - wybełkotała.
- Próbuję go przywrócić do życia. Kiedyś widywałam często, jak się ożywia dzieci, które przychodzą na świat z pępowiną okręconą wokół szyi.
Wyglądają wtedy tak, jak twój synek. Akuszerki zawsze tak robiły...
Pochyliła się na nowo nad małym Michałem. Katarzyna stała, jakby jej nogi wrosły w ziemię. Była niezdolna do żadnego ruchu. Tylko jedna rzecz była w niej żywa, oprócz zbolałego serca - spojrzenie, które wpijało się w każdy ruch Sary. Jakaś czarna góra stanęła nagle przed jej oczami, a rozgniewany głos Izabeli de Montsalvy krzyknął: - Co robisz, wariatko! Co robisz z moim wnukiem? Potrząsnęła ramieniem Sary.
I wtedy Katarzyna nagle ożyła. Poniosła ją wściekłość, skoczyła do teściowej, złapała ją za ramiona i brutalnie odsunęła od Sary. Nie zważając na osłupienie starszej pani, krzyczała w furii: - Ona próbuje go ratować! I rozkazuję pani zostawić ją w spokoju!
Zabito mojego syna, słyszy pani, zabito mi go... Znalazłam go uduszonego, z kołderką na główce! Jest martwy... zabity przez panią!
Babka zsiniała. Zachwiała się, ale przytrzymała się kominka. W jednej chwili zgarbiła się, jakby miała sto lat. Jej głos, który wydobył się spomiędzy odrętwiałych ust, był nie bardziej słyszalny niż tchnienie: - Nie żyje? Zabity?
Powtarzała straszliwe słowa tak, jak gdyby ich nie rozumiała. Kiedy zwróciła się do Katarzyny, jej twarz była zupełnie zmieniona, a oczy spoglądały niewidzącym wzrokiem.
- Kto go zabił? - wybełkotała. - Czemu mówisz, że to ja... ja? Zabić mojego małego Michała? Jesteś szalona!
Powiedziała to bez gniewu, niemal spokojnie, jakby to było zwykłe stwierdzenie faktu. I w tych paru słowach było tyle bólu, iż Katarzyna poczuła, że i w niej smutek wziął górę nad gniewem. Nagle poczuła się znużona, śmiertelnie znużona.
- Proszę mi wybaczyć - szepnęła. - Gdyby pani nie zatrzymała tutaj tej przeklętej Marii, wbrew woli Arnolda i mojej, toby się to nigdy nie stało. To ona jest zbrodniarką. .
To oskarżenie wyszło z jej ust zupełnie bez jej udziału i wypowiadając je, Katarzyna sama uderzona była jego prawdziwością.
Widziała jeszcze Marię wychodzącą energicznie, niemal pospiesznie, z domu... Któż inny nienawidził jej tak bardzo, żeby ośmielić się zaatakować jej dzieciątko, jak nie ta żmija Comborn? Ale na twarzy Izabeli de Montsalvy malowało się osłupienie zmieszane z niedowierzaniem: - To niemożliwe! Ona nie mogłaby zrobić czegoś takiego!
Nienawidzisz jej, bo kocha mojego syna. Ale ona go zawsze kochała.. i to nie jest jej wina. Nikt nie jest panem swego serca!
Katarzyna wzruszyła ramionami. Pochylona nad łóżkiem Sara nacierała dziecko i dmuchała w jego usta.
- Ona nienawidzi mnie tak, że gotowa jest na wszystko. Nie ma jeszcze godziny, jak próbowała zabić mnie! Gdyby nie Walter, leżałabym w głębi jakiegoś lochu w fortecy, z przetrąconym grzbietem. Mówi pani, że nie mogłaby nic takiego zrobić? Zrobiłaby jeszcze coś gorszego, żeby tylko wymazać wspomnienie o mnie z powierzchni ziemi i serca mego pana.
- Zamilcz! Zabraniam ci oskarżać Marię. W jej żyłach płynie ta sama krew, co w moich.
- Moje gratulacje! - rzekła gorzko Katarzyna. - Nigdy nie przypuszczałam, że mogłaby mi pani uwierzyć! Ale przysięgam, że dziś wieczorem opuści to miejsce. Jeśli nie ona, to ja! W gruncie rzeczy dodała z boleścią w głosie młoda kobieta - wolałaby pani, żeby teraz moje dziecko...
Krzyk Sary zabrzmiał jak odpowiedź: - Żyje! Oddycha!
W jednej chwili matka i babka rzuciły się zgodnie w stronę łóżka.
Mocne dłonie Sary sprawiły, że twarz dziecka straciła swe sine zabarwienie. Jego usteczka otwierały się, jak u ryby wyrzuconej na piasek.
Kończyny poruszały się słabiutko. Sara rzuciła przez ramię pod adresem Izabeli: - Niech pani nagrzeje pieluszki przy ogniu!
I babka posłuchała pospiesznie. Jej oczy były pełne łez, ale i światła: - Żyje! - bełkotała. - Boże mój! Bądź błogosławiony!
Katarzyna klęczała przy łóżku płacząc i śmiejąc się jednocześnie.
Michał szybko wracał do siebie, ale Sara klepała go nadal. Wreszcie przestało mu się to podobać, zrobił się jaskrawoczerwony, otworzył buzię i zaczął wrzeszczeć z wielkim przekonaniem. Katarzynie wydało się to najpiękniejszą muzyką, więc usiadłszy na piętach, słuchała jej w ekstazie.
Sara natomiast wzięła z rąk Izabeli gorące pieluszki, aby otulić nimi wierzgające ciałko. Katarzyna złapała w przelocie rękę przyjaciółki i przytulając do niej zalaną łzami twarz pokryła ją pocałunkami.
- Uratowałaś go! - chlipała. - Zwróciłaś mi go! Dziękuję! Och, dziękuję!
Sara spojrzała czule na młodą kobietę. Pochyliła się żywo, ucałowała jej czoło i zabrała rękę.
- No dobrze, dobrze - mamrotała. - Nie płacz. Już po wszystkim.
Pospiesznie skończyła opatulać Michała i podała go matce.
Katarzyna wzięła go w ramiona z głębokim uczuciem szczęścia. W samym środku jej jestestwa płonął gorący ogień. Było tak, jak gdyby życie z niej uleciało, a teraz wracało potężnymi, gorącymi falami. Pokrywała pocałunkami jasne, jedwabiste włoski, gdy ponad główką dziecka napotkała spojrzenie Izabeli. Stała wyprostowana z drugiej strony łóżka ze zwieszonymi ramionami i patrzyła na matkę i dziecko głodnym spojrzeniem, które sprawiło Katarzynie ból. Była zbyt szczęśliwa, by nie być szlachetna. Podała jej dziecko, pięknie się uśmiechając.
- Proszę! - powiedziała grzecznie.
Coś poruszyło się w zastygłej twarzy starszej pani. Wyciągnęła kochające ręce i spojrzała Katarzynie prosto w twarz. Jej usta otworzyły się, ale nie wyszedł z nich żaden dźwięk. Uśmiechnęła się niepewnie i przycisnąwszy dziecko do serca jak skarb, poszła powolutku, by usiąść przy kominku. Katarzyna przyglądała się przez chwilę tej ciemnej madonnie w czarnym woalu, schylonej nad jasnym, gaworzącym dzieciątkiem, potem odwróciła się na pięcie i nie zajmując się już dłużej Izabelą, zerwała z siebie przemoczoną suknię, po czym nałożyła inną. Była to suknia z zielonej wełny, przyozdobiona kokardami z czarnego aksamitu, którą miała na sobie w dniu ślubu. Poprawiła suknię, przeczesała się, przygładziła warkocze i zwinęła je w koronę wokół głowy. Następnie włożyła płaszcz i otuliła się nim. Sara, nie mówiąc ani słowa, przyglądała się jej. Kiedy Katarzyna była gotowa, Cyganka zapytała: - Dokąd idziesz?
- Raz na zawsze uregulować rachunki. To, co zdarzyło się dziś, nie może się więcej powtórzyć.
Sara przesunęła wzrok na Izabelę, znów wróciła do Katarzyny i zniżyła głos.