Uklękła, otworzyła ciężki mszalik ze srebrnymi okuciami i bezskutecznie starała się skupić na nabożeństwie. Jej umysł błądził gdzieś daleko. Krążył wokół nieobecnego Arnolda i uwięzionej Marii, a także teściowej. Co powstrzymywało tę kobietę, której pobożność graniczyła z fanatyzmem, od uczestnictwa w mszy? Katarzyna miała wrażenie, że wciąż słyszy w uszach łkania starszej pani. Nie były to, jak przypuszczała bezzasadnie Sara, łzy ulgi czy wdzięczności, ale szloch rozpaczy i cierpienia... Dlaczego? Gnana niecierpliwością, przyjęła ite, missa est z westchnieniem ulgi. Ostatni znak krzyża, ostatnie przyklęknięcie i Katarzyna odwróciła się ku wyjściu. Szybkimi krokami wyszła z kaplicy.
Fortunat krążył w bramie. Zauważył ją i podszedł.
- Jaśnie pan czeka na panią - zaczął, ale ona przerwała mu ruchem ręki.
- Idź przodem...
Postępowała za nim w milczeniu. Wydawało jej się, że w rozmowie strwoniłaby siły nagromadzone od świtu, odkąd zaczęła się przygotowywać do tego spotkania. Maszerując, mruczała pod nosem modlitwę, może nieco nieskładną, ale jeśli Bóg nie będzie umiał czytać w nieszczęsnym ludzkim sercu, to kto inny?
Katarzyna przeszła w ślad za Fortunatem przez dziedziniec i zaczęła wchodzić na wąskie, kamienne schodki bez poręczy, które prowadziły do nieskończenie długiej galeryjki okalającej mur obronny, wieże i fortecę.
Właśnie tutaj spotkała się z Arnoldem. Uzbrojony po zęby, oparty o mur strzelniczy, obserwował dolinę z ponurym wyrazem twarzy. Spoglądał na spowijające ją poranne mgły, które rozsnuwając się ukazywały spłachetki delikatnej zieleni, strumyki, zrudziałe dachy z dymiącymi kominami i woły wyruszające na pole, skute po dwa w tym samym jarzmie.
Stał zwrócony w stronę horyzontu, ale nie poruszył się, słysząc zbliżające się kroki stajennego i swej żony. Może chciał zyskać czas do namysłu? Może nie czuł się jeszcze w tej chwili gotowy do walki z własną miłością?
Fortunat podszedł doń sam i szepnął coś cichutko. Wówczas żelazny posąg odwrócił się do Katarzyny, a Fortunat się wycofał. Spostrzegła połyskujące pod hełmem ciemne oczy męża. Patrzył na nią bez słowa.
Przywołała całą swoją odwagę i aby przerwać tę przedłużającą się okropną ciszę, powiedziała łagodnie: - Chciałeś mnie widzieć? Oto jestem!
Nie uczynił żadnego gestu, który byłby do niej skierowany. Ze stopą opartą o blankę, bawił się długim sztylecikiem z wyciśniętym herbem postaci krogulca. Nagle podjął decyzję, uniósł głowę i stanął twarzą w twarz z żoną.
- Prosiłem, żebyś przyszła, bo chcę ci powiedzieć „Żegnaj"!
Tego nie przewidziała, cofnęła się o krok. W łagodnym odblasku białego woalu jej oczy zapadły się, a usta zadrżały z niepokoju.
- Żegnaj? Chcesz, żebym odjechała? Uśmiechnął się blado, ale zaraz spoważniał.
- Nie, Katarzyno. Musisz tu zostać. To ja wyjadę. Wyjadę, by już nigdy nie powrócić. Chciałem, żebyś to wiedziała...
- Chcesz wyjechać? Chcesz wyjechać?
Powtarzała te słowa, nie umiejąc obdarzyć ich żadnym zrozumiałym znaczeniem. Jej ciało ogarnęło nieprzeparte znużenie. Szukając instynktownie oparcia, usiadła między olbrzymimi filarami muru.
Wreszcie dotarło do niej znaczenie tego dziwnego oświadczenia.
- Wyjechać? - powtórzyła. - Ale dlaczego? I dokąd? Odwrócił się od niej i znów zaczął się przyglądać pejzażowi. Wzruszył ramionami.
- Dokąd? Nie wiem jeszcze... może w stronę Prowansji! Tam morze jest bardziej niebieskie niż letnie niebo i są białe zamki otoczone dziwnymi kwiatami. Chyba dobrze jest tam mieszkać.
- Ale jeśli chcesz tam mieszkać, to ja też! Jeśli chcesz wyjechać, to wyjedźmy razem. Jestem gotowa.
I znów ten bolesny uśmiech. Opuścił głowę i powiedział głucho: - Wiem, że zadam ci ból, ale musisz być dzielna, Katarzyno. Wiem, że nigdy nie brakowało ci odwagi, i myślę, że gdy dwie osoby się pomyliły, lepiej mieć odwagę skończyć z tym, zanim będzie za późno. Nie chcę cię tam zabrać. Zabiorę Marię!
Ogłuszona tym wyznaniem, Katarzyna oparła się o kamień. Twarz Arnolda miała taki wyraz, jaki widywało się u męczenników na arenach, ale nie odwrócił oczu i nie zadrżał mu głos. Powiedział: „Zabiorę Marię" spokojnie i chłodno. Była to decyzja nieodwołalna, przemyślana.
- Marię! - powtórzyła Katarzyna. - Chcesz zabrać Marię? Ale dlaczego?
Odpowiedź była natychmiastowa, porażająca.
- Bo ją kocham!
A ponieważ Katarzyna, przygnieciona ciężarem tych słów, nie reagowała, ciągnął dalej głucho: - Widzisz, zdarzają się w życiu pomyłki. Maria i ja znamy się od zawsze i.. nigdy nie myślałem o niej inaczej niż o bardzo małej dziewczynce. Ty mnie olśniłaś i pragnąłem cię, ale. . kiedy wróciliśmy i znów ją zobaczyłem, była odmieniona. Jesteśmy tej samej krwi, Katarzyno, musisz to zrozumieć.
Poryw gniewu sprawił, że Katarzyna się ocknęła. Straszliwe słowa uderzyły w jej głowę jak ciosy zadane młotkiem. Nie były prawdziwe, nie mogły być prawdziwe! Zresztą brzmiały fałszywie! Wyprostowała się, zaciskając pięści.
- Powiadasz, że ją kochasz? Śmiesz mi to powiedzieć? Zapomniałeś o wszystkim, co nas łączy od dziesięciu lat? Czy byłeś szalony, czy też nie wiedziałeś, co mówisz? Jeśli ją kochasz naprawdę, dziwny to sposób kochania. Za pomocą bata?
Zbladł, cienie na jego twarzy jeszcze się powiększyły, a usta zacisnęły tak mocno, że stały się tylko wąską czerwoną kreseczką.
- Jeśli pies coś zawini, bije się go, ale przecież się go kocha.
Mówiłem ci przecież, że jesteśmy tej samej krwi. Ona była w stanie zrozumieć tę karę. Zasłużyła na nią, gdyż nie była mi posłuszna.
Rozkazałem jej przecież, by zostawiła cię w spokoju.
Katarzyna zaczęła się śmiać. Śmiała się bez końca, ale twardo i sucho. Jej śmiech brzmiał dziwnie, odbijając się echem od tej długiej, drewnianej galerii. Był to śmiech nerwowy, który bardziej był bolesny od łkania.
- Tak więc - wyjąkała po chwili - jeśli próbowała mnie zabić i udusić Michała, to po prostu nie była ci posłuszna? Jeśli to tak nazywasz, to myślę, że rzeczywiście należycie do tej samej rasy: nie macie serca!
Kamienie z tego muru i wilki wyjące w nocy w tym lesie są bardziej ludzkie niż wy. Chcesz wyjechać? Wspaniale, mój panie! Jedź! Wyruszaj na spotkanie nowej miłości... A ja wracam do mojej!
Nawet za cenę swego życia Katarzyna nie umiałaby powiedzieć, co pchnęło ją do takiego stwierdzenia, chyba tylko chęć odparowania ciosu, zadania takiego samego bólu, jaki jej zadano, cierpienia za cierpienie. Z pełną goryczy radością stwierdziła, że cios był celny. Arnold zachwiał się i oparł o mur.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - rzucił z wściekłością. - Jakiej miłości?
- Tej, której nigdy nie powinnam była opuścić: księcia Filipa. Ja też wyjadę, Arnoldzie de Montsalvy, wracam do siebie, do Burgundii, do moich ziem, moich zamków, moich klejnotów. .
- A reputacja kobiety zgubionej?
- Zgubionej? - zaśmiała się krótko i boleśnie. - Czy nie jestem zgubiona już teraz? Myślisz, że pozostanę tutaj, zamknięta w tym walącym się zamku, i będę czekać, aż przeminą moje młode lata, moja uroda na gapieniu się w niebo, modlitwach u boku twojej matki, zajęciach dobroczynnych i błaganiu nieba, aby mi ciebie zwróciło, gdy będziesz miał dosyć tego worka kości? Nie! Jeśli tak ci się wydawało, to byłeś w błędzie, mój panie! Wracam do siebie... i zabieram ze sobą syna.
- Nie!
Głos Arnolda rozległ się tak donośnym echem, że wartownicy okrążający sąsiednią wieżę zatrzymali się z włóczniami w pogotowiu, rozglądając się, skąd dochodzi ten krzyk.