Выбрать главу

- Czy wie pan, co pan mówi... i do kogo pan mówi?

- Do żony przyjaciela! - westchnął Szkot. - A zatem do kogoś, kto jest mi droższy niż własna rodzina, z chwilą gdy został mi powierzony.

Nawet jeśli muszę, z bólem, wywołać pani gniew, to spełnię obowiązek, jakim obarczył mnie Montsalvy, i nie uchybię danemu słowu. Małżonek pani jest bowiem moim towarzyszem broni...

Znowu to samo! Młodą kobietę ogarnęła irytacja. Czy stale będzie się natykać na tę nieprawdopodobną męską solidarność? Trzymali się razem jak palce jednej ręki i najwyraźniej nic nie mogło przerwać tego potężnego czaru. Jeszcze raz była więźniarką i tym razem - we własnym domu - trzeba będzie zapewne użyć sprytu... albo zwykłej przemocy?

Szkot był mocnym mężczyzną, ale jakiemu siłaczowi nie dałby rady jej dzielny Normandczyk?

Z niewypowiedzianym wdziękiem Katarzyna obróciła się na fotelu i ruchem ręki wezwała Sarę.

- Pójdź po Waltera - rzekła z niepokojącą łagodnością. - Mam mu coś do powiedzenia.

- Wybacz mi, pani - odparła Cyganka - ale Walter wyruszył o świcie na polowanie.

- Na polowanie? Kto udzielił mu pozwolenia? Odpowiedział jej gubernator.

- Ja, łaskawa pani. Gdy przybyłem tutaj, moi ludzie zabili niedźwiedzia. Rozjuszona samica już zabiła w okolicy jednego człowieka.

Pani służący... między nami mówiąc, wyjątkowy człowiek, poprosił mnie, aby sam mógł zapolować. Jeśli wierzyć jego słowom, umie polować na niedźwiedzie, jak nikt inny. I przyznam się, że chętnie w to wierzę.

Katarzyna westchnęła. Znała namiętność Waltera do polowań.

Dawny leśnik nie mógł przejść obojętnie obok śladów zwierzęcia na mchu.

Poczuła niezadowolenie na myśl, że wyzbywszy się troski o jej zdrowie, nie znalazł innego zajęcia jak bieganie po lesie.

- No cóż, ma pan rację. Mój giermek jest człowiekiem lasu. Lubi tylko przestworza, świeże powietrze, jest też wyśmienitym myśliwym.

Życzymy więc sobie, by znalazł niedźwiedzicę...

Podała mu rękę na znak, że posłuchanie się zakończyło. Kennedy rozumiał to należycie, ujął wyciągniętą dłoń i ucałował ją.

- Czy nie ma pani żadnych innych pytań do mnie? Poza tym, że nie mogę pani pozwolić na błądzenie po drogach bez opieki, nie ma takiej rzeczy, której nie byłbym gotów zrobić dla pani i...

Nie dokończył. Pchnięte gwałtownie od zewnątrz drzwi pokoju głośno trzasnęły. Nieprawdopodobnie brudny Walter, czerwony z wysiłku, pojawił się na progu, dźwigając na ramieniu jakieś dziwne brzemię.

Katarzyna zobaczyła, że na piersi olbrzyma zwieszają się długie czarne włosy i zielonkawa twarz o przymkniętych powiekach.

Olbrzym zatrzymał się na chwilę, popatrzył kolejno na jeszcze pochylonego w ukłonie Kennedy'ego i wyprostowaną w fotelu, bladą Katarzynę, następnie uniósł wyżej ów ciężar i skierował się prosto ku młodej kobiecie. Zanim zdołała wymówić słowo, położył na ziemi, u jej stóp, zwłoki Marii de Comborn.

- Znalazłem ją w pobliżu łożyska rzeki - rzekł szorstko - w zaroślach, w których długo można by szukać. Tyle że teraz jest lato i smród zaprowadził mnie w to miejsce.

Skamieniała Katarzyna spoglądała na wężowe czarne sploty, które wiły się na posadzce, dotykając jej aksamitnych pantofelków. Oczy Marii, śmiertelnie nieruchome, wyrażały przerażenie i wściekłość zarazem.

Umarła tak, jak żyła, w gniewie, złorzecząc niebu i ziemi. Na jej gorsecie, w miejscu, gdzie znajdowało się serce, widniała duża brunatna plama zaschniętej krwi. Kennedy, osłupiały, spoglądał to na zwłoki, to na Waltera, który stał obok na szeroko rozstawionych nogach, ze skrzyżowanymi ramionami. Jednakże brytyjska zimna krew gubernatora wzięła górę.

- Brrr! - rzekł, wskazując palcem ciało. - Mam wrażenie, że to nie jest niedźwiedzica?

- To była czarownica! - splunął Normandczyk. - Niech piekielne Norny* mają w opiece jej potępioną duszę!

* Norny - w mitologii nordyckiej trzy boginie przeznaczenia, przędą- ce nić ludzkiego życia.

Ale Katarzyna pochyliła się nad swą martwą przeciwniczką i przypatrywała się fioletowym plamom rozkładu. Śmierć nadała Marii de Comborn straszliwą twarz, na której widok Katarzynę przeszył dreszcz.

Odruchowo przeżegnała się i pozostała na kolanach, nie mogąc ani się podnieść, ani uczynić żadnego mchu. Spojrzała jednak na Waltera.

- Kto ją zabił? Domyślasz się czegoś?

W odpowiedzi wyciągnął spod skórzanej tuniki sztylet o długim ostrzu, poplamiony jeszcze krwią, i rzucił go na kolana młodej kobiety.

- To tkwiło w jej piersi, pani Katarzyno. Ten, kto zadał cios, wiedział, że jest to akt sprawiedliwości!

Katarzyna dostrzegła na czarnym aksamicie sukni lśniący wciąż mimo trzech dni przebywania w wilgotnym lesie - srebrny krogulec Montsalvych. Jej oczy zrobiły się ogromne. Ostatnim razem, gdy widziała tę broń, znajdowała się ona w dłoni Arnolda, na galerii... bawił się tym sztyletem, mówiąc, że kocha swą kuzynkę i chce z nią wyjechać. A mimo to Maria była martwa i zginęła od sztyletu Montsalvych!

- Arnold! - szepnęła. - Ja chyba śnię! To nie może być on!

- Ależ tak! - zapewniła Sara, która się do niej zbliżyła.

- To on ją zabił, nie możesz w to wątpić.

- Ale dlaczego? On sam mówił, że ją kocha...

Sara pokręciła głową, wzięła z ręki Katarzyny krwawy sztylet i przez chwilę obracała go w palcach.

- Nie! Nigdy jej nie kochał! - rzekła łagodnie. - Chciał, żebyś w to wierzyła! Ale pewnie zanadto napawała go odrazą, żeby mógł dłużej znosić jej widok! Nie miał odwagi dłużej czekać! Zadał jej cios!

Jednym skokiem Katarzyna zerwała się z miejsca. Złapała Sarę za ramiona i miotana tajemną siłą zaczęła trząść nią mocno.

- Co przede mną ukryłaś? Co wiesz? Co przemilczałaś wtedy, gdy ja umierałam z rozpaczy? Po co ta potworna komedia, z której powodu oszalałam? Mów, mówże wreszcie! Wyrwę ci z gardła te słowa, choćbym miała...

Zamilkła mimo gniewu, uprzytomniwszy sobie ze wstydem, co chciała powiedzieć. Tak, groziła Sarze, swojej starej Sarze, najwierniejszej przyjaciółce! Jakiż obłęd wywoływało w niej samo imię Arnolda, że doprowadzona była do granic zdziczenia! Sara opuściła głowę w poczuciu winy.

- Rób, co chcesz - szepnęła. - Nie mam prawa mówić... Przysięgłam na Matkę Boską i na zbawienie mojej duszy.

- I dotrzymałaś słowa, Saro... Dziękuję!

Usłyszawszy ten nieoczekiwany głos, Katarzyna krzyknęła i odwróciła się, ale musiała złapać się oparcia swego fotela, by nie upaść. Na progu ukazał się Arnold de Montsalvy, blady i wychudły, w swym odzieniu z czarnego zamszu... W krtani młodej kobiety zamarł krzyk.

Myślała, że to duch, ale ten duch był żywy... Powoli zbliżał się ku niej, a z jego ciemnych oczu mogła wyczytać całą dawną miłość do niej. Nigdy jednak nie patrzył na nią z taką rozpaczliwą czułością.

- To ty! - szepnęła. - To ty! Bóg mnie wysłuchał! Pozwolił, żebym cię znów zobaczyła!

Wszystko przestało dla niej istnieć: ten pokój, w którym umierała z miłości, Walter, Szkot, Sara i nawet zwłoki jej rywalki. Nie było nikogo, tylko on, mężczyzna, którego kochała ponad wszystko! Cóż jej po innych?

Chciała rzucić się do niego z wyciągniętymi ramionami, oszalała ze szczęścia, tak jak przedtem o mało nie oszalała z rozpaczy, ale on i teraz ją zatrzymał.

- Nie, nie, moja ukochana.. nie zbliżaj się! Nie możesz mnie dotknąć, nigdy, nigdy więcej. Panowie, czy zechcecie zostawić nas samych? Dziękuję za wszystko, co uczyniliście.