Ale jego już nie było. Po cichutku opuścił pokój.
Tego wieczoru Sara musiała zamknąć się z Katarzyną w jej pokoju, a Walter położył się w poprzek drzwi. Młoda kobieta, zapominając o tym, że Arnold błagał ją o zaniechanie wszelkich kroków, chciała biec za swoim mężem. Poszedł szukać schronienia u poczciwego proboszcza Carlat, gdyż wieść o chorobie rozeszła się w miasteczku i zamku lotem błyskawicy, siejąc przerażenie. Wszyscy teraz drżeli ze strachu, począwszy od zahartowanych w boju żołnierzy, a skończywszy na biednych pasterzach.
Starali się przypomnieć sobie, jakie mogli mieć kontakty z nieszczęśnikiem. Ludzie krzyczeli, by natychmiast odprowadzić trędowatego do leprozorium. Dopiero stary proboszcz musiał się rozgniewać i zagrozić, że odejdzie wraz z Arnoldem, jeśli cokolwiek mu się stanie. Panował tak ogromny strach, że wieśniacy byliby zdolni do podpalania domów. Tylko prezbiterium, jako święte miejsce, mogło uniknąć tego losu.
Jan de Cabanes złożył Katarzynie wizytę po raz pierwszy. Ukłonił się z szacunkiem przed młodą kobietą w żałobie i oświadczył, że nazajutrz chorego, zgodnie z prawem, odprowadzą do leprozorium w Calves, po ostatniej mszy, która zostanie odprawiona w miasteczku w jego intencji.
Chciał wiedzieć, czy pani de Montsalvy pragnie wziąć udział w tej ceremonii.
- Myślę, że pan w to nie wątpi - odparła Katarzyna.
Poszłaby nawet do piekła, żeby jeszcze raz go zobaczyć, choćby na krótką chwilę. A teraz znów zapadła noc. Mieszkańcy Carlat zabarykadowali się w swoich domach, po nakreśleniu żółtego krzyża na drzwiach prezbiterium. Strażnicy stłoczyli się w wartowni. Bali się nawet obserwować blanki powodowani strachem, że zobaczą w ciemności posępną postać czerwonej śmierci. Czujki, które zmuszeni byli wystawić na skutek gróźb Kennedy'ego, dygotały ze strachu na murach strzelniczych. Katarzyna, stojąc w oknie z rękami skrzyżowanymi na piersi, starała się odgadnąć w mroku dom, który stał się ostatnim schronieniem Arnolda. Jej oczy były teraz suche, czoło płonęło.
Uporczywie milczała.
Izabela de Montsalvy siedziała nie opodal w fotelu równie milcząca.
Blade palce starszej pani przesuwały paciorki różańca. Katarzyna nie była w stanie się modlić. Bóg był zbyt wysoko, zbyt daleko, by skromna modlitwa ludzka mogła Go dosięgnąć. Udzielił Katarzynie łaski, o którą błagała w malignie: jeszcze raz zobaczyć ukochanego, jeszcze raz go dotknąć. Ale jaką cenę miała za to zapłacić?
Zrozumiała teraz wszystko, co przedtem było niezrozumiałe. Sara opowiedziała jej, jak pewnej nocy Arnold przyszedł ją obudzić, by pokazać, że ma na ramieniu dużą, gruzełkowatą plamę jasnego koloru, której widok przeszył ją lękiem. Była to rzeczywiście, tak jak się obawiał, pierwsza oznaka choroby, przeklęte piętno trądu. Opowiedziała, jak kazał jej przysiąc, że zachowa milczenie. Chciał spowodować, by Katarzyna odsunęła się od niego, żeby potem mogła, bez wyrzutów sumienia, rozpocząć nowe życie. Ale nie wziął pod uwagę rozpaczliwej miłości młodej kobiety, nie wziął pod uwagę swej własnej namiętności. Jego szlachetny plan spalił na panewce i teraz Katarzyna wiedziała.. to, czego Izabela dowiedziała się pamiętnej nocy w kaplicy!
Kiedy odwróciła się do starszej pani, zdziwiła się niemal, że na jej twarzy malował się ból tak ogromny jak jej własny. Czy jakaś inna kobieta mogła cierpieć tak samo jak ona?
Ciszę nocną przerwało wycie wilczycy. Był to okres godów i zwierzę wzywało swego samca. Katarzyna zadrżała. Dla niej skończył się czas miłości. . Został tylko obowiązek, surowy, zimny - jako jedyne zajęcie dla serca, które nazajutrz będzie już tylko popiołem.
Zestarzeje się, tak jak ta kobieta szlochająca obok bezgłośnie. Będzie całe życie sama, przywiązana do dziecka, które pewnego dnia odejdzie; sama aż do chwili, kiedy dla niej również nadejdzie czas odpoczynku.
Nagle ogarnęła ją bezmierna litość dla tej starej kobiety, która krok po kroku przeszła przez straszliwą drogę krzyżową i jeszcze nie dotarła do samego końca. Kiedy była jeszcze młoda, umarł jej mąż, później przeżyła straszną śmierć Michała, najczulszego i najłagodniejszego z synów, jej ulubieńca. A teraz ta potworna historia! Wszystkie cierpienia pozostawiły na jej twarzy głębokie zmarszczki. Czy serce kobiety mogło to wytrzymać, nie tracąc odwagi i nie pękając z bólu?
Spokojnie podeszła do starszej pani i położyła nieśmiało rękę na jej ramieniu. Uniosły się ku niej wypłowiałe oczy poczerwieniałe od łez, patrzące żałośnie. Katarzyna przełknęła ślinę, natężyła głos, nagle ochrypły, ale wydobyła z siebie tylko szept: - Został pani jeszcze mały Michał - rzekła cichutko - I... ja, jeśli pani zechce. Nie umiem ładnie mówić i wiem, że nigdy mnie pani nie lubiła. A mimo to... jestem gotowa okazać pani największy szacunek, największą czułość, której nie będę mogła dać już jemu...
Przeliczyła się ze swymi siłami. Wybuchła rozpaczą. Uklękła przed starszą kobietą, ukryła głowę na jej kolanach, zaciskając palce na jej czarnej sukni. Ale Izabela de Montsalvy już otaczała ją swymi ramionami i przyciskała do siebie.
Wstrząśnięta Katarzyna poczuła na czole gorące łzy starej kobiety.
- Moja córko! - wyjąkała starsza pani. - Będziesz moją córką!
Długo pozostawały tak objęte, zbliżone wspólnym nieszczęściem, jakby nie mogła ich zbliżyć żadna chwała czy duma. Gdzieś się podziała tego wieczoru pogarda, jaką Izabela żywiła dla skromnego sklepiku Gauchera Legoixa! Ból matki i ból kobiety połączyły się w jedno, a przelane łzy zniosły wszelkie bariery i scementowały je głęboką czułością.
W odległym lesie znów zawyła wilczyca. Ramiona Izabeli zacisnęły się mocniej na ramionach Katarzyny, która zaczęła drżeć na całym ciele.
- Wilki! - szepnęła boleśnie Katarzyna. - Czy tylko wilki mają prawo kochać?
Rozdział szesnasty
Opustoszała droga
Wzdłuż drogi opadającej od zamku do miasteczka Szkoci Kennedy'ego i żołnierze tworzyli szpaler. Lekki wietrzyk poruszał piórami czapek i barwnymi pelerynkami cudzoziemców. Słońce stało już wysoko na niebie, rzucając blaski na zbroję i broń. Wszystko to mogłoby stanowić oprawę jakiejś uroczystości, jednak napięte twarze uczestników były poważne, a w dole, ze spiczastej dzwonnicy z szarego granitu, dochodził dźwięk dzwonów.
Katarzyna zesztywniała. Przekroczyła właśnie progi zamku, podtrzymując jednym ramieniem matkę Arnolda. W tych ostatnich chwilach, kiedy mogła go jeszcze widzieć, chciała być dzielna. Powinien być z niej dumny, ten, który - opuszczając świat - zostawiał na jej słabych barkach tak ciężkie brzemię. Odważnie uniosła podbródek, zacisnęła zęby, żeby nie dzwoniły. Izabela zachwiała się, wyczerpana, bezsilna. Katarzyna podtrzymała ją mocnym ramieniem.
- Odwagi, matko - szepnęła. - Musisz ją mieć.. dla niego!
Starsza pani zdobyła się na heroiczny wysiłek, mocniej zacisnęła rękę na ramieniu Katarzyny i wyprostowała się. Dwie czarne postaci szły przed siebie w olśniewającym porannym słońcu, a wokoło dym ulatywał z chat, rozlegał się śpiew ptaków, nieświadomych, w jakim dramacie uczestniczą.
Za obydwiema kobietami szli: Kennedy, wsparty na wielkim mieczu, stary Cabanes o lasce, a dalej Walter i Sara. Ich twarze były jak wykute z kamienia. Nie rozlegał się żaden dźwięk. W przerwach między uderzeniami dzwonu można było dosłyszeć uderzenia serc. Brakowało tylko Fortunata. Biedny chłopiec nie mógł znieść widoku tego, co miało nastąpić. Zamknął się w samotności, by płakać.