Dzwony kościelne rozdzwoniły się ponownie...
Katarzyna, zapominając o Izabeli, wlokła się raczej, niż szła. Dotarła do wrót i wczepiła się we framugę... Nogi pod nią dygotały, czuła, że słabną, ale jakaś mocna ręka podtrzymała ją w ostatniej chwili.
- Niech pani wytrzyma, pani Katarzyno! - odezwał się ochrypły głos Waltera. - Nie przy tych ludziach!
Ale ona także nic nie widziała - tylko tę czarną postać, która oddalała się ze słonecznym skarbem w rękach. Z murów obronnych rozległa się trąbka, która chciała zagłuszyć posępny dźwięk dzwonów. I natychmiast wzdłuż pasma skał rozpoczęły swój smutny i powolny śpiew kobzy. To było ostatnie pożegnanie, jakie Kennedy odgrywał swemu towarzyszowi broni.
Tam, w oddali, Arnold dołączył już do mnicha. Zew kobzy kazał mu odwrócić się jeszcze raz. Spojrzał na miasteczko, na zamek dumnie rozłożony na skałach, a potem na szarą, żałosną twarz benedyktyna.
- Żegnaj, życie - wyszeptał. - Żegnaj, miłości!
- Mój synu - rzekł łagodnie mnich. - Pomyśl o Bogu!
Bóg był jednak za daleko. Arnolda ogarnęła rozpaczliwa wściekłość.
Jego głos rozległ się tak donośnie, że ogarnął całą dolinę.
- Żegnaj, Katarzyno! - krzyknął.
Ten głos. . głos jej miłości - czyż mogła pozostawić go bez odpowiedzi? Ten sam rozpaczliwy bunt, który z piersi Arnolda wyrwał okrzyk, ogarnął również duszę Katarzyny. Wyrwała się z rąk Waltera, puściła się biegiem przez kamienistą drogę, wyciągając ramiona ku temu, którego uprowadzał mnich.
- Nie! - krzyknęła. - Nie żegnam cię! Nie!
Potknęła się o kamień, padła w pyle na kolana, z wyciągniętymi wciąż przed siebie ramionami. Ale mnich i trędowaty byli już za zakrętem ścieżki... Droga opustoszała.