- Jak go znajdujesz?
- A ty?
- Nie wiem... Jest w tym człowieku jakaś niezwykła siła... alewyczuwam przy nim cień śmierci...
Katarzyna zadrżała.
- Zapominasz, że to ja dzielę z nim jednego konia?
- Nie - odparła Sara powoli. - Nie zapominam, lecz mam przeczucie,że ty sprowadzisz nieszczęście na tego człowieka...
Aby ukryć zmieszanie, Katarzyna oddaliła się bez słowa w stronękaplicy. W ciemnym korytarzu natknęła się na mnicha, który zbliżał się doniej, oświetlając sobie drogę płonącą pochodnią.
- Czego tutaj szukasz? - spytał zaskoczony. - Kwatery żołnierzyznajdują się w głębi dziedzińca...
- Jesteśmy kobietami - przerwała Katarzyna. - Podróżujemy wprzebraniu, aby nas nie rozpoznano.
Mnich zmarszczył rzadkie brwi. Jego twarz o barwie pożółkłegopergaminu wyrażała wielkie niezadowolenie.
- Tak nieskromny strój nie przystoi w domu bożym! Kościół potępiakobiety przywdziewające podobne stroje. Jeśli chcecie tu wejść, nałóżcieskromne szaty, które przystoją białogłowom! Jeśli nie, to oddalcie się ztego świętego miejsca!
Było to po myśli Katarzyny, która źle się czuła w swoim przebraniu.
Zerwała z głowy kapelusz z piórami i potrząsnęła złocistymi lokami.
- Pozwól nam wejść! Kiedy tylko znajdziemy ustronne miejsce,przebierzemy się w nasze szaty. Jestem hrabina de Montsalvy i proszę oschronienie na noc!
Twarz mnicha rozchmurzyła się nagle.
- Witaj w naszych skromnych progach, córko! - powiedział,pochylając się w ukłonie. - Chodźcie za mną!
Poprowadził kobiety do jednego z pokojów zarezerwowanych dla coznamienitszych gości. Cztery nagie ściany, proste łóżko z cienkimmateracem i kilkoma wysłużonymi kołdrami, taboret i lampka oliwnastanowiły skromne umeblowanie pomieszczenia. Na ścianie wisiał prostykrzyż wyrzeźbiony w kamieniu, a przy kominku piętrzył się stos polanprzygotowanych do podpalenia.
Zaledwie za mnichem zamknęły się drzwi, Sara rozpaliła ogień,podczas gdy Katarzyna z podejrzanym pośpiechem zrzuciła ubraniepożyczone jej przez Kennedy'ego,- Widzę, że bardzo ci spieszno! - zauważyła Sara. - Mogłabyśpoczekać, aż pokój się nagrzeje!
- Nie mogę czekać! Pragnę jak najszybciej stać się znowu sobą!
Kiedy odzyskam mój normalny wygląd, nikt nie ośmieli się mnie obrazić!
- Masz rację - podchwyciła Sara. - Ja także nienawidzę tegoprzebrania. W mojej starej sukni przynajmniej nie wyglądam śmiesznie!
* * *
O świcie obie kobiety wysłuchały mszy w kaplicy, przyjęłybłogosławieństwo od najstarszego mnicha, po czym udały się dotowarzyszy ucieczki. Kiedy w drzwiach kaplicy pojawiła się czarna dama zCarlat, oświetlona czerwonymi promieniami wschodzącego słońca,Maclaren wzdrygnął się i zmarszczył brwi z niezadowoleniem. Za to twarzWaltera zabłysła radością. Od dwóch dni Normandczyk trzymał się nauboczu z pochmurną miną, a Katarzyna na próżno nawoływała go, aby sięzbliżył. W końcu musiała zrezygnować. Desperacja olbrzyma stawała sięzbyt namacalna.
Walter, zgrabnie uprzedziwszy Maclarena, podbiegł do Katarzyny.
- Co za szczęście znowu cię widzieć, pani! - rzucił radośnie, takjakby stracił ją z oczu na wiele miesięcy.
Po czym dumny jak paw podał jej ramię i oboje ruszyli w kierunkużołnierzy.
Maclaren podparłszy się pod boki, łypał na nich okiem, a kiedyzbliżyli się do niego, obrzucił Katarzynę przenikliwym spojrzeniem odstóp do głów.
- Czy zamierzasz, pani, podróżować konno w tym odzieniu?
- A dlaczego nie? Czy kobiety podróżują inaczej? Zażądałammęskiego stroju, bo wydawał mi się bardziej praktyczny, lecz popełniłambłąd.
- Błędem jest zakładanie tego czarnego woalu! Nie należy chowaćprzed światem tak zachwycającej twarzy!
I niedbale, jakby od niechcenia, uniósł rąbek muślinowej zasłony,kiedy potężna dłoń Waltera chwyciła go w przegubie.
- Puść to, panie, jeśli nie chcesz, żebym zmiażdżył ci ramię!
Maclaren nie zamierzał wypuścić rąbka woalki i zaczął się śmiać.
- Hola, łobuzie! Zaczynasz działać mi na nerwy! Do mnie, żołnierze!
Zanim jednak ludzie kapitana rzucili się na Waltera, brat Stefan,który właśnie wychodził z kaplicy, wbiegł pomiędzy nich, by ichrozdzielić. Jedną ręką chwycił Waltera za nadgarstek, drugą zaś dłońMaclarena, tę, która trzymała woalkę.
- Puśćcie obaj! W imię Boga... i króla!
W głosie mnicha było tyle przekonującej siły, że obaj mężczyźni, jakna rozkaz, podporządkowali się.
- Dziękuję ci, bracie Stefanie - rzekła Katarzyna, wzdychając z ulgą.
- A teraz ruszajmy w drogę! Już dosyć zmarnowaliśmy czasu! Co dociebie, panie Maclaren, to mam nadzieję, że w przyszłości będzieszwiedział, jak rycerz ma się zachowywać wobec damy!
Zamiast odpowiedzi, Szkot schylił się i połączył obie ręce w takisposób, aby Katarzyna mogła postawić na nich stopę. Była to oznakacichej klęski, a zarazem rycerski gest poddania. Katarzyna uśmiechnęła siętriumfalnie, lecz jednocześnie, nie zdając sobie sprawy z własnejkokieterii, ruchem dłoni odrzuciła do tyłu ciemną woalkę. Jej wzrokzagłębił się w jasnoniebieskich oczach młodzieńca, po czym, oparłszyczubek bucika na jego dłoniach, wsiadła na wierzchowca. Następnie całagrupa wskoczyła na koń i wkrótce opuściła Mauriac.
Nikt nie zauważył, że twarz Waltera na nowo posmutniała.
* * *
Daleko było jeszcze do południa, kiedy jeźdźcy dotarli do Jaleyrac.
Kiedy stanęli na obrzeżu leśnej gęstwiny, ich oczom ukazała się dolinaporośnięta żytem i gryką, a w samym jej środku leżało potężne opactwo zeskromnym miasteczkiem sprawiającym wrażenie niezwykle spokojnego.
Być może spowodowały to słabe promienie słońca, w których błyszczałnieskalanie biały śnieg, być może łagodny odgłos dzwonów, ale było wtym widoku coś niezwykłego. W dodatku mieszkańcy nie zabarykadowalisię jak w innych osadach, a nawet dało się zauważyć spory ruch na jedynejdrodze prowadzącej do przysadzistego klasztoru. Maclaren zatrzymałkonia, aby zrównać się z tym, na którym jechał brat Stefan. Siedzącokrakiem za chudym Szkotem, pulchny mnich zdawał się zadowolony zeswojego położenia.
- Co robią ci wszyscy ludzie? - spytał krótko Maclaren.
- Udają się do kościoła - odpowiedział duchowny. - W Jaleyrac czcisię prochy świętego Meena*, mnicha przybyłego ongiś w te strony z krajuGallów, którego bretońskie opactwo zostało obrabowane i spalone przezNormandczyków. Mnisi pouciekali na cztery strony świata, a święty Meenzajął się trędowatymi.
*Św. Meen - zmarły w 617 r. bretoński święty. To ostatnie słowo uderzyło Katarzynę prosto w serce. Nagle całapobladła i aby nie upaść, musiała wesprzeć się na ramieniu Maclarena.
- Trędowaci... - wyszeptała słabym głosem, który uwiązł jej wgardle.
Tłum nadciągający drogą miał w sobie coś przerażającego. Były toniewątpliwie istoty ludzkie, lecz trudno było odgadnąć, która z nich jestmężczyzną, a która kobietą. Opierając się na kulach w kształcie litery T lubna laskach, wlekli się po śniegu, ukazując swe poczerniałe członki lubkikuty rąk czy nóg. Widać było wśród nich twarze przetrawione przezwrzody i strupy. Okrutne człowieczeństwo jakby wydarte prosto z piekieł,które wśród jęków i śpiewania psalmów wyciągało do sanktuariumpożądliwe szyje i ręce. Odziani w szare habity mnisi, pochylając w ichstronę ogolone głowy, pomagali im wspinać się po drodze prowadzącej doświątyni.