Głowę przykrywał hełm lub płaski beret ozdobiony piórem czapli. Nadworze króla Karola VII, u którego tworzyli słynną od 1418 roku szkockąstraż, założoną przez konetabla Johna Stuarta z Buchan, nosili posrebrzanezbroje i bogate pióropusze z piór czapli, lecz poza dworem najchętniejprzywdziewali swój tradycyjny strój, w którym czuli się najwygodniej.
Tak więc Kennedy przysłał Katarzynie szkocki tartan w rodowychkolorach: zielonym, czerwonym i żółtym, do tego czerwoną kamizelkę iniebieski beret, krótkie skórzane botki oraz torbę z koziej skóry. Z myślą omrozie dołączył getry w tym samym kolorze co beret i obszerny, czarnypłaszcz do konnej jazdy.
- Kiedy Maclaren dobije do was, będziesz, pani, mogła uchodzić zajego pazia - powiedział kapitan - nie odróżniając się od reszty grupy.
Podobny strój, lecz o wiele większy, przysłał Sarze. Z początkuCyganka oponowała.
- Przecież możemy uciec, nie narażając się na ośmieszenie! Jak jabędę wyglądać w tych kolorowych fatałaszkach?
- A jak ja wyglądam? - odpowiedziała Katarzyna, która zdążyła jużsię przebrać, zaledwie zamknęły się za Kennedym drzwi.
Na koniec rozczochrała włosy i nasunęła beret na czoło. Stanęłaprzed polerowanym cynowym lustrem i podparłszy się pod boki,przyglądała się sobie krytycznie. Wolałaby sto razy kolor czarny, ażebypozostać wierną złożonemu ślubowi: nosić tylko kolor czarny i biały.
Jednak ta noc miała być wyjątkowa i mimo wszystko przeszył jąprzyjemny dreszcz. W tym śmiesznym stroju przybrała buńczuczną minęmłodego pazia o dziewczęcej, zbyt ładnej twarzy. Sara, która obserwowałają w milczeniu, mruknęła:- Czy to wypada być tak piękną? Obawiam się, że moje odbicie wlustrze nie będzie równie udane.
- Musisz upiąć szarfę na piersi - doradziła jej Katarzyna. - Wprzeciwnym razie będzie widać, że jesteś kobietą.
Sama zrobiła to samo, mimo że zabandażowała sobie piersi przedwłożeniem opończy. Następnie owinęła się czarnym płaszczem iskierowała do drzwi, do których właśnie ktoś pukał.
- Czy jesteście gotowe? - usłyszała głos Kennedy'ego.
- Wejdź - odparła Katarzyna zajęta napełnianiem torby z koziej skórydrogocennymi kamieniami, wśród których zabłyszczał złowrogo czarnydiament.
Sara również zapakowała część klejnotów. Na progu stanąłuśmiechnięty Szkot.
- Jaki piękny z pani paź! - zauważył, nie kryjąc zachwytu. Katarzynanie uśmiechnęła się jednak.
- Ta maskarada wcale mnie nie bawi - odparła. - Spakowałam mojeczarne stroje i włożę je, kiedy tylko to będzie możliwe. Tymczasemruszajmy...
Rzuciła pożegnalne spojrzenie na pokój, w którym przeżyła chwileszczęścia i bolesną pokutę. Wydawało jej się, że wśród tych surowychmurów błąka się uśmiech Arnolda, że słyszy śmiech Michała. Uczułaściśnięcie gardła, lecz nie pozwoliła, by emocje nad nią zapanowały. W tejchwili potrzebowała całej swojej odwagi i zimnej krwi. Zdecydowanieodwróciła się od znajomego wnętrza i oparła dłoń na rękojeści sztyletuzatkniętego u pasa. Był to ten sam sztylet z krogulcem, którym Arnoldzabił Marię de Comborn; dla Katarzyny stanowił jedną z najdroższychpamiątek. Przy tych kilku calach błękitnej stali, wiele razy rozgrzewanejręką jej męża, czarny diament był tylko kamieniem bez wartości.
Na dziedzińcu czekał już Kennedy ze zgaszoną pochodnią, a takżebrat Stefan i Walter, który bez słowa odebrał od Sary zawiniątko zubraniami. Mała grupa ruszyła gęsiego w stronę murów. Mróz zaczynałdawać się we znaki, a lodowaty wiatr wznosił tumany białego pyłu, wktórych ginęły zgarbione postaci. W miarę zbliżania się do murów podmuchy wiatru łagodniały, lecz pomimo grubego płaszcza Katarzynaskostniała z zimna, zanim dotarli do wieży wskazanej przez Cabriaca.
Czekał na nich w środku, przytupując i poklepując się po bokach. Zniskiego sklepienia spływała woda, zamieniając się natychmiast w czarne,błyszczące sople lodu.
- Musimy się pośpieszyć - powiedział Cabriac. - Wkrótce wzejdzieksiężyc i będzie was widać na śniegu jak w biały dzień. Kastylijczyk napewno wszędzie rozstawił straże!
- Ale - przerwała Katarzyna - jak przejdziemy przez palisadę, któraotacza skałę?
- Zostaw to mnie, pani - odparł Walter. - Ruszajmy w drogę!
Seneszal ma rację. Nie mamy czasu do stracenia!
Uniósł ukryty pod zgniłą słomą właz, odsłaniając ciemny otwórprowadzący do schodów. Katarzyna zawahała się i odwróciwszy się wstronę Kennedy'ego, podała mu rękę, mówiąc:- Panie, przyjmij podziękowanie za wszystko, co dla nas uczyniłeś,za twą przyjaźń i ochronę. Nigdy nie zapomnę chwil tutaj spędzonych.
Dzięki tobie... nie były aż tak okrutne. I mam nadzieję, że wkrótcespotkamy się u królowej Jolanty.
W skąpym świetle rzucanym przez pochodnię zobaczyła pojaśniałątwarz Szkota i jego lśniące, śnieżnobiałe zęby.
- Gdyby to zależało tylko ode mnie, nastąpiłoby to jak najszybciej,ale w naszych czasach nikt nie może być pewny jutra. Nie wiadomo, czysię jeszcze kiedyś zobaczymy... - Głos uwiązł mu w gardle, chwyciłKatarzynę za ramiona, mocno przycisnął do siebie i pocałował łapczywie,zanim zdążyła się obronić. Następnie wypuścił ją z uścisku i zaczął sięśmiać jak dziecko, któremu udała się sztuczka. - Teraz przynajmniej umrębez żalu! Katarzyno, przebacz mi, to już się nigdy więcej nie powtórzy...
ale miałem na to taką okrutną ochotę!
Jego słowa były tak szczere, że Katarzyna uśmiechnęła sięmimowolnie. Nagły przypływ czułości tego kanciastego mężczyzny niebył jej całkiem niemiły. Walter pobladł.
- Ruszajmy, pani Katarzyno! - rozkazał oschle.
Uniósł w górę łuczywo i ruszył pierwszy do ukrytych schodów.
Katarzyna podążyła za nim, następnie Sara i brat Stefan na końcu.
Zagłębiając się w skalne czeluście, słyszała, jak mnich żegna się zeSzkotem, zalecając mu, aby nie zatrzymywał się zbyt długo w Owernii. Nakoniec dodał:- Nadchodzi znowu czas walki! Wkrótce będziesz potrzebnykonetablowi*!
- Bądź spokojny! Nie dam mu długo na siebie czekać!
* Konetabl - naczelny wódz francuskich wojsk królewskich od XI wieku do roku 1627. Tytuł wywodzi się łacińskiego comes stabuli i oznaczał początkowo, w starożytnym Rzymie i wczesnym średniowieczu nadzorcę stajni. Potem Katarzyna nie słyszała już nic. Wysokie, nierówne, wykuteniedbale w litej skale schody zagłębiały się prawie pionowo pomiędzydwoma przeżartymi zębem czasu murami. Każdy krok po oblodzonychstopniach groził upadkiem. Kiedy w końcu dotarli do kępy krzaków, którezasłaniały wylot schodów, Katarzyna westchnęła z ulgą. Dzięki staraniomWaltera, który osłaniał ją przed kolczastymi gałęziami, nie doznała przyprzechodzeniu większego uszczerbku. Jej oczom ukazała się jednak owiele gorsza przeszkoda - wysokie, ostro zakończone pale tworzące palisadę przylegającą do skały.
Katarzyna zmierzyła wzrokiem przerażającą zaporę.
- Nigdy nie uda się nam jej pokonać. Lepiej zawróćmy od razu. Palesą zbyt ostro zakończone, aby można było wspiąć się na nie po sznurowejdrabinie.
- Oczywiście - powiedział spokojnie Walter. - Po to jest palisada!
Co powiedziawszy, ruszył w prawo. Przy siódmym palu zatrzymałsię, chwycił potężny zaostrzony pień i z wysiłkiem, od którego żyłynabrzmiały mu na skroniach, wyjął jego dolną część - był bowiemprzepołowiony w środku, lecz zamocowany z takim znawstwem, że nieodróżniał się od reszty. W powstałym w ten sposób wąskim otworze ukazało się strome zbocze opadające aż do strumienia i kilka chatek osady wCabanes na przeciwległym wzgórzu. W tej właśnie chwili zza chmurwyłonił się blady księżyc, rzucając srebrzystą poświatę na śnieżne połacie,na oszronione krzaki i drzewa, które stały się widoczne niczym w białydzień. Przycupnięci za palisadą uciekinierzy popatrzyli z rozpaczą narozpościerający się przed nimi śnieżnobiały dywan.