- Będzie nas widać jak na dłoni - szepnął brat Stefan. - Wystarczy,żeby któryś ze strażników odwrócił głowę w tę stronę, a jesteśmyzgubieni. .
Nikt nie odpowiedział. Mnich wyraził jasno to, o czym myśleliwszyscy. Tylko Katarzyna nie mogła opanować zdenerwowania.
- Co robić? Nasza jedyna szansa, to uciec tej nocy, zanim całkowicieokrążą zamek. Jeśli jednak nas zauważą, zostaniemy uwięzieni.
Jakby na potwierdzenie tych słów, w pobliżu dały się słyszeć głosy.
Walter wsunął ostrożnie głowę do otworu i prawie natychmiast cofnął ją zpowrotem.
- Pierwszy posterunek znajduje się zaledwie kilka sążni stąd. Okołodziesięciu ludzi.. Musimy czekać...
- Na co? - rzuciła zniecierpliwiona Katarzyna. - Aż wstanie dzień?
- ...aż księżyc się schowa. Dzięki Bogu, w zimie dzień wstaje późno.
Nie pozostawało nic innego, jak czekać na mrozie i w śniegu. Całaczwórka, wstrzymując oddechy, wpatrywała się w bladą twarz księżyca.
Ciężkie chmury przepływały jednak szybko nad ich głowami, nie chcączasłonić zdradzieckiej świetlistej tarczy. Ręce i stopy Katarzyny zlodowaciały. Niewiele pomagało pocieranie przez Sarę jej pleców, gdyż uczucieciepła szybko mijało, a zdenerwowanie rosło.
- Dłużej nie wytrzymam! - szepnęła do Waltera. - Musimy cośzrobić... Trudno, zaryzykujemy! Nie słychać żadnych odgłosów. Możestraże posnęły?
Walter znowu wyjrzał przez otwór w palisadzie. W tym momenciesilny podmuch wiatru uniósł tumany sypkiego śnieżnego puchu, któryzawirował w powietrzu. Równocześnie księżyc schował się wśród ciężkichchmur i wokół pociemniało. Walter rzucił na Katarzynę szybkie spojrzenie.
- Czy możesz, pani, pobiec?
- Myślę, że tak.
- No, to biegnij! Teraz!
Wyszedł pierwszy, przepuścił pozostałą trójkę i podczas gdy onizbiegali po ośnieżonym stoku, on zajął się wstawieniem słupa na swojemiejsce. Katarzyna pędziła ile tchu w piersiach, chociaż jej zmarzniętekończyny były zdrętwiałe i niemal sztywne. Strome zbocze uciekało jejspod stóp, a serce waliło jak oszalałe. Siłą rozpędu wpadła w kępę krzakówprawie zupełnie przysypanych śniegiem. Walter jednak już był przy niej,już dźwigał ją z ziemi.
- Trzeba biec szybciej - złościł się, przyspieszając kroku ipodtrzymując Katarzynę silnym ramieniem.
- A nasze ślady... Zobaczą je! Trzeba je zatrzeć!
- Nie mamy czasu! Hej! Wy tam! Wejdźcie do potoku i niewychodźcie z niego, dopóki nie dojdziecie do tamtych drzew.
Sam również rzucił się do strumienia. Cienka warstwa lodu załamałasię pod jego ciężarem, a na twarz wyczerpanej kobiety trysnęła lodowatawoda. Walter, nie zważając na to, biegł dalej ile sił w nogach i niespuszczał oka z księżyca. Wydawało mu się, że za chwilę ukaże się znowu,gdyż przez zasłonę chmur przedzierały się już pierwsze jego promienie. Naszczęście sosnowy las był już blisko. Normandczyk postawił Katarzynę naziemi i zabrał się do łamania gałęzi.
- Schowajcie się w lesie, a ja tymczasem zatrę ślady!
Katarzyna, Sara i brat Stefan ruszyli między drzewa, podczas gdyWalter za pomocą sosnowych gałęzi usuwał ze śniegu ślady stóp.
Ledwo zbiegowie zdążyli ukryć się w gęstwinie, księżyc wyszedł zzachmur. Opadając z wyczerpania, rzucili się na zwalony pień dla nabraniaoddechu. Z tego miejsca widać było Carlat w całej okazałości: potężnyzamek sterczący na podobnej do dzioba statku skale, mury obronne,dzwonnice i wieże, a u jego stóp zacieśniający się wokół pierścieńnajeźdźcy. Katarzyna przesłała wdzięczne myśli Kennedy'emu. Dziękiniemu znalazła się poza zasięgiem wroga i mogła dotrzeć do Angers. .
Głos Waltera przerwał jej rozmyślania.
- Nie czas jeszcze myśleć o odpoczynku. Szmat drogi przed nami, adzień już blisko!
Szli więc dalej. Po raz pierwszy od długiego czasu Katarzynaobcowała z przyrodą, czuła zapach ziemi i lasu, który tak kochała.
Odnajdywała na nowo bliskość dużych drzew, które wiele już razyudzieliły jej bezpiecznego schronienia. Otulone białym puchem zaroślawyglądały jak postaci z bajek, a sosny, dotykające śnieżnymi sukienkamiaż do ziemi, były prawie nierealne. Na polanach w blasku księżycamigotały tysiące kryształków wśród ciszy i uśpienia. Niegodziwość ludzka,wojny, a także cierpienia serca nie miały tutaj wstępu. Katarzynapomyślała o pustelnikach żyjących samotnie w głębi lasu. Tyle pięknamogło złagodzić każde cierpienie. Zmęczenie i dokuczliwy chłód zniknęłyjak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Przed sobą widziała wielkąpostać Waltera sunącego równym krokiem i starała się stąpać po jegośladach; reszta czyniła tak samo. Wydawało się, że olbrzym jest częściąlasu, że urodził się w nim jak jedno z drzew. Nagle stanął, nadstawiającucha i zatrzymując ich ruchem ręki. Z oddali dochodziły przenikliwedźwięki trąbki.
- Pobudka? Już tak blisko do świtu?
- Jeszcze nie. I obawiam się, że to nie pobudka. Zaczekajcie tuchwilę!
I w mgnieniu oka Walter objął pień dębu, wspiął się po nim zręczniejak małpa i zniknął przyjaciołom z oczu. Dźwięk trąbki brzmiał nadal.
- To w obozie czy w zamku? - zastanawiał się głośno brat Stefan.
- W zamku nie mieliby powodu, żeby grać na trąbkach... chyba żebyzostali zaatakowani - zaczęła Katarzyna, lecz nie dokończyła, gdyż w tejchwili z drzewa zsunął się Walter, a właściwie spadł jak pocisk pomiędzynią a mnicha.
- To w obozie! Przy murze północnym jest pełno ludzi! Musielizauważyć nasze ślady. Widziałem, jak wsiadają na konie!
- Co teraz zrobimy? - jęknęła Sara. - Nie wygramy z końmi, a jeśliodkryją nasze ślady za źródłem...
- To możliwe - przyznał Walter. - To całkiem możliwe. Dlatego terazsię rozdzielimy. I tak musielibyśmy to zrobić o świcie. Wy ruszycie doAurillac, a ja udam się sam na spotkanie Maclarena. Oni będą szli moimśladem. .
- Chyba żeby natrafili na nasz - przerwała Sara.
- Nie natrafią, gdyż wdrapiecie się na to drzewo i przeczekacie tamukryci, aż pościg się oddali. Możecie się nie obawiać, potrafię odciągnąćich wystarczająco daleko, abyście mogli spokojnie iść w swoją stronę.
Katarzynie zdawało się, że nagle magiczne piękno lasu zniknęło.
Rozstać się z przyjacielem, a na dodatek wiedzieć, że narażony jest naniebezpieczeństwo, umierać z niepokoju o jego los? Łatwiej jestpokonywać niebezpieczeństwo razem...
- A jeżeli cię dogonią i...
Nie dokończyła, z jej oczu trysnęły łzy i potoczyły się po policzkach,błyszcząc w blasku księżyca. Na szerokiej twarzy olbrzyma ukazał sięradosny uśmiech.
- ...i zabiją? Czyż tak? - spytał łagodnie. - Nic nie mogą mi zrobić,Katarzyno! Widziałem łzy w twoich oczach... nic nie może mi się stać! Ateraz róbcie, co kazałem! Na drzewo!
Pochwycił Katarzynę w talii i bez żadnego wysiłku posadził ją nagałęzi. Potem przyszła kolej na Sarę, w końcu na mnicha. Siedząc takjedno koło drugiego, wyglądali niczym trzy przerażone wróble. Walterwybuchnął śmiechem.
- Podobni jesteście do wystraszonych piskląt! Ale nie obawiajcie się.
Drzewo jest pochyłe. Wejdźcie jak najwyżej i zachowujcie się cicho. Jeślisię nie mylę, za godzinę będą tu żołnierze. Pamiętajcie, nie wolno wamzejść, póki nie odjadą! No, odwagi!
Siedząc nieruchomo, patrzyli, jak Walter ubija śnieg wokół drzewa, apotem robi ślady prowadzące w przeciwnym kierunku. W końcu pożegnałich jednym ruchem dłoni i ruszył żwawo w stronę Montsalvy. Dopierokiedy zniknął im z oczu, spojrzeli po sobie.