– Nie jesteście zbyt liczni!
– W rzeczy samej! Mamy jednak broń... i siłę! Każdy z moich ludzi wart jest dziesięciu! Gdybyśmy jednak przegrali, nasza śmierć drogo by was kosztowała i niewielu z was ruszyłoby w dalszą drogę do Composteli! A teraz, pobożna siostro, oddaj pani Katarzynie, co do niej należy!
– Nigdy! – wrzasnęła zakonnica, nie dając za wygraną. – Ten pierścień z pewnością też ukradła! Naszym świętym obowiązkiem jest przekazać go przeorowi!
Na takie dictum hrabina bez namysłu wyrwała sakiewkę z rąk zakonnicy i upewniwszy się, że niczego w niej nie brakuje, oddała ją bez słowa Katarzynie, po czym zwróciła się do jednej ze swych służących: – Amiele! Konie! Zostawisz pani Gillette tego, na którym jedzie...
Jednakże nieszczęsna kobieta zbliżyła się z determinacją i stanęła obok Katarzyny.
– Jadę z wami! Ja wierzę w niewinność pani Katarzyny. Ktoś, kto ma takie dobre serce jak ona, nie może być złodziejką!
– I ja też! I ja też! – krzyknęła Margotka. – Ja też chcę jechać z wami! A zresztą pani Gillette potrzebuje mnie.
Ermengarda roześmiała się hałaśliwie i spojrzała wymownie na Gerberta.
– Uważaj, panie, żebyś nie został sam!
– Nie obawiam się tego! Uczciwi ludzie nie zechcą iść ramię w ramię z kobietą wątpliwej konduity, która tylko może sprowadzić na ich głowy przekleństwo! Ruszajcie... skoro nie można oddać winowajczyni w ręce sprawiedliwości bez przelewu krwi, jednak wiedzcie, że nie chcemy was więcej widzieć!
Bohat stał wyprostowany wśród swoich pielgrzymów, którzy stłoczyli się jeden obok drugiego, jakby bali się sąsiedztwa winowajczyni, a niektórzy nawet czynili znak krzyża... Oczy Katarzyny wypełniły się łzami. Miała ochotę wyć, widząc Gerberta wskazującego na nią w geście pełnym pogardy. Czuła, że płonie ze wstydu, jakby ktoś przypalał ją rozpalonym żelazem.
Kiedy Ermengarda ruchem dłoni zachęciła ją, by wsiadła na konia, nieszczęśliwa krzyknęła: – Jak mogę odjechać nie udowodniwszy swojej niewinności?
– Gdyby to było możliwe, sama bym ci radziła, żebyś wróciła do Conques – odparła Ermengarda. – Ale ci ludzie nie dopuszczą do tego; albowiem są z gruntu źli i zaślepieni swoim fanatyzmem! Co zaś do ciebie, moja droga, to wiedz, że ktoś z takim nazwiskiem jak twoje nie powinien przejmować się ludzkim gadaniem! A teraz, hajda na koń!
Uspokojona słowami hrabiny, Katarzyna postawiła stopę na dłoni Bérauda i wsiadła na konia. Zbici w jedną masę pielgrzymi rozstąpili się przed małą grupą. Na twarzach wędrowców widać było strach i potępienie, co wywołało u hrabiny pogardliwe wzruszenie ramion. Przejeżdżając przed Gerbertem, Katarzyna zatrzymała konia i rzuciła z góry: – Osądziłeś mnie, panie, nie chcąc nawet wysłuchać! Podejrzana, a więc winna! Ładna mi sprawiedliwość!
– Nie trać czasu po próżnicy na rozmowy z człekiem bardziej upartym niż osioł! – przerwała ze zniecierpliwieniem Ermengarda.
Tymczasem Gerbert spojrzał na Katarzynę i rzekł: – Mogłaś przecież działać w zmowie ze wspólnikiem... Lecz jeśliś niewinna, odejdź w spokoju... choć osobiście uważam, że to niemożliwe. Co do mnie...
– Jesteś zadowolony, panie, że znalazł się powód, abym nie mogła podążać z wami dalej, nieprawdaż?
– Oj, prawda! – przyznał Gerbert ze szczerą ulgą. – Jestem szczęśliwy, gdyż przy tobie, pani, żaden mężczyzna nie może myśleć poważnie o zbawieniu duszy. Jesteś, pani, kobietą niebezpieczną. To dobrze, że nas opuszczasz!
Katarzyna uśmiechnęła się gorzko.
– Dziękuję za komplement, panie. Podążaj więc dalej swoją świętą drogą, lecz pamiętaj, że niebezpieczeństwo odsunięte na chwilę może się odrodzić, jeśli nie będzie w tobie siły, która pozwoli ci je pokonać. Coś mi mówi bowiem, że jeszcze się spotkamy... Może w Composteli?
Gerbert nie odpowiedział, tylko przeżegnał się pośpiesznie i z takim przestrachem, że Katarzyna, pomimo swego gniewu, byłaby roześmiała mu się prosto w nos. W tej chwili zniecierpliwiona Ermengarda chwyciła konia Katarzyny za uzdę i pociągnęła go za sobą.
– Dosyć tego. Ruszajmy!
Katarzyna posłusznie ruszyła za przyjaciółką i kłusem pomknęła przed siebie, zagłębiając się ponownie w dolinę rzeki Lot. Znowu zaczął padać drobny, lecz tym razem niezbyt dokuczliwy deszcz. Spojrzała z upojeniem na otwartą przestrzeń. W tej chwili miała ochotę spiąć wierzchowca i pogalopować przed siebie na skrzydłach wiatru, upajając się dzikim pędem... Jednak zarówno ciężar, jak i złamana noga Ermengardy nie pozwalały na takie brewerie.
Południowy wiatr przyniósł do jej uszu dźwięki pieśni, którą zaintonowali pielgrzymi: Ave Maria, gwiazdo morza Jaśniejsza od słońca Na naszej ciemnej drodze Prowadź nas, Ave Maria...
Katarzyna zagryzła wargi i mocniej przywarła do konia. Miała niejasne wrażenie, że ta pieśń w jakiś sposób jeszcze bardziej wyklucza ją z kręgu pielgrzymów. Czyżby wzywali imienia Matki Boskiej z taką żarliwością, ażeby ustrzec się od przekleństwa, którego w ich mniemaniu była nosicielką?
Po chwili śpiew osłabł, oddalił się, aż umilkł zupełnie. Ermengarda spięła konia, by dogonić Katarzynę, która wyprzedzała całą grupę. Przez chwilę obie kobiety jechały obok siebie w milczeniu. Katarzyna, która mocno przeżywała swoje upokorzenie, zauważyła, że hrabina szczerzy zęby w szerokim uśmiechu. Domyśliła się, że przyjaciółka rozkoszuje się swoim zwycięstwem.
– Jesteś z siebie zadowolona, jak myślę? – wybuchnęła wreszcie. – Postawiłaś na swoim! Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby się okazało, że to ty sama wsunęłaś rubiny do mojej sakiewki!
– W rzeczy samej – obruszyła się Ermengarda – żałuję, że nie ja to zrobiłam! Zabrakło mi wyobraźni i sprytu. Ale, ale, moja droga, nie miejże już takiej nadętej miny. Dzięki temu zajściu szybciej znajdziesz się w Hiszpanii, a Pan Bóg nie będzie ci miał tego za złe, gdyż to nie twoja wina. Popatrz, złotko, przejaśnia się! Chmury rozwiał wiatr. Czy nie uważasz, że to dobry znak?
Pomimo złego humoru, Katarzyna nie mogła powstrzymać uśmiechu.
– Powinnam pamiętać, droga Ermengardo, że ty zawsze potrafiłaś przeciągnąć niebo na swoją stronę. Niemniej dałabym wszystko, żeby się dowiedzieć, jakim sposobem te przeklęte rubiny znalazły się przy mnie i kto mógł je ukraść!
Odpowiedź na to pytanie miała znaleźć się już tego samego dnia wieczorem. Katarzyna i jej kompania, zmęczeni szybką jazdą, stanęli w Figeac, w największej oberży w miasteczku, znajdującej się naprzeciwko sądu i starego „ostal de la Moneda”, królewskiej mennicy.
Po zainstalowaniu się część kobiet poszła do kościoła na adorację Najświętszego Sakramentu, jedynie Katarzyna z Ermengardą postanowiły zaczerpnąć świeżego powietrza i usiadły na podwórzu oberży pod rozłożystym platanem, rozkoszując się blaskiem zachodzącego słońca prześwitującego poprzez gąszcz gałęzi.
Kiedy tak odpoczywały, zauważyły nagle zbliżającego się do nich długimi krokami Jossego Rallarda, który rzucił się do stóp Katarzyny i wymamrotał: – Pani! To ja ukradłem rubiny... A następnie udałem, że potykam się na kamieniu, by pociągnąć cię na ziemię, i korzystając z zamieszania, wsunąłem rubiny do twojej sakiewki... – dodał zniżając jeszcze bardziej głos na widok przechodzących nie opodal służących z koszami pełnymi bielizny. – Przyszedłem prosić cię o przebaczenie!
Katarzyna przypatrywała się w osłupieniu klęczącemu u jej stóp nieszczęśnikowi. Ermengarda zaś, usiłując podnieść się z ławy, krzyknęła z oburzeniem: – I ty masz czelność, nicponiu, dopiero teraz nam to wyznać? W dodatku bez najmniejszej żenady? Ależ ja cię natychmiast poślę do sędziego, który z pewnością poświęci dla ciebie kawał mocnego sznura! Hej, wy tam, do mnie!