Katarzyna nie odpowiedziała. Ermengarda bowiem wyraziła głośno to, czego ona w skrytości ducha obawiała się najbardziej – lękała się, że nie odnajdzie Arnolda. Ileż to razy w środku nocy, w tą ciemną i straszną godzinę, kiedy strach nie pozwala zasnąć, powodując oszalałe bicie serca, którego nic nie jest w stanie uspokoić, leżała z otwartymi oczami, starając się zagłuszyć głos rozumu podpowiadający jej, żeby zrezygnowała ze swego zamiaru, żeby powróciła do Montsalvy do syna i tam rozpoczęła nowe, inne życie całkowicie poświęcone małemu Michałowi. Czasem była już gotowa ustąpić, lecz kiedy wstawał świt przepędzając złe duchy, na powrót wracała nieodparta chęć spełnienia najskrytszego marzenia: ujrzeć Arnolda choćby przez chwilę, usłyszeć jego głos ten ostatni raz... A potem...
Tymczasem zamiast zachęty, której tak potrzebowała jej skołatana dusza, Ermengarda namawiała do ostrożności, wlewając w jej serce gorycz zwątpienia. Hrabina nigdy nie lubiła Arnolda. Wprawdzie ceniła go za waleczność i rycerskie talenta, uważała jednak, że Katarzynę czeka przy nim tylko boleść i rozczarowanie.
Tego poranka Katarzyna wsłuchana w szmer spienionego strumienia, toczącego swe czyste wody u jej stóp, wpatrywała się z zachwytem, ale i z lękiem w pokryte nieskalanym śniegiem spiczaste szczyty gór. Dla kogoś takiego jak ona, pochodzącego z nizin i znającego co najwyżej łagodne pagórki Owernii, ten masyw wydawał się przeszkodą nie do przebycia.
– Nigdy nie uda nam się przejść przez te góry... – wyszeptała sama do siebie.
– Zobaczy pani, Katarzyno, że owszem! – usłyszała głos Jossego Rallarda.
– Jak się idzie do przodu, droga pojawia się sama!
– Lecz w razie potrzeby znikąd nie doczekamy się tu pomocy... – odpowiedziała.
Pomyślała nagle o Walterze, którego te góry pochłonęły, chociaż ten olbrzym wydawał się niezniszczalny. Zanim jeszcze ujrzała przed sobą Pireneje, myślała, że tutaj go odnajdzie, lecz teraz, przytłoczona ich ogromem, zrozumiała, jak bardzo się myliła. Jak wyrwać zdobycz takiej potędze?
Josse spojrzał na Katarzynę z zaciekawieniem i niepokojem zarazem, a wyczuwając, że potrzebuje pociechy, rzucił wesoło: – Czy wiesz pani, że jesteśmy w krainie cudów?
– Co masz na myśli?
Rzuciwszy krótkie spojrzenie w kierunku hrabiny, która wraz ze swymi ludźmi jechała z tyłu i w tej chwili uiszczała opłatę za przejazd przez most, Josse wskazał na skłębione wody strumienia: – Czy widzisz, pani, tę rzekę? Wydawałoby się, że kto wpadnie w jej spieniony nurt, nie wyjdzie z niego żywy. A jednak, blisko trzy wieki temu, król Nawarry kazał wrzucić do niego swoją młodszą siostrę, Sancie de Béarn, oskarżoną o zamordowanie własnego dziecka. Biedaczce związano ręce i nogi. Gdyby udało jej się z tego wyjść żywo, miano uznać ją za niewinną.
– Sąd boży! – krzyknęła Katarzyna spoglądając z przerażeniem na spienioną wodę.
– Tak, sąd boży! Młoda hrabianka była słabego zdrowia i do tego solidnie spętana. Strącono ją z tego mostu i nikt nie dałby złamanego sola, że z tego wyjdzie. A jednak woda wyrzuciła ją całą i zdrową na brzeg. Oczywiście, ludzie uznali to za cud... a ja myślę, że cud może się powtórzyć! Wystarczy, że Bóg tak zechce, pani Katarzyno! I cóż wtedy znaczą góry, dzikie żywioły, czy nawet nieubłagany czas? Trzeba tylko wierzyć...
Przepełnione wdzięcznością spojrzenie, jakim Katarzyna obdarowała swego nowego giermka, przekonało go, że utrafił w sedno i że udało mu się spłacić przynajmniej część długu wdzięczności, jaki zaciągnął wobec tej kobiety.
Katarzyna utkwiła oczy w oślepiającej bieli lodowców rozświetlonych promieniami słońca, a jej myśli uleciały gdzieś daleko. Nagle z zamyślenia wyrwało ją kasłanie Jossego.
– Co się stało? – spytała oglądając się za siebie.
– Chyba musimy zaczekać na panią de Châteauvillain. Hrabina ciągle jest na moście.
Katarzyna zatrzymała konia i odwróciła się. W istocie, Ermengarda prowadziła jakieś pertraktacje na samym środku mostu z pilnującym go strażnikiem.
– Co ona znowu wyprawia? Jeśli tak dalej pójdzie, to nie dojedziemy do Ostabat dziś wieczorem!
– Gdyby to tylko od niej zależało – zauważył Josse – to nawet jutro byśmy tam nie dotarli!
Katarzyna spojrzała na niego ze zdumieniem i spytała: – Nie rozumiem! Co masz na myśli?
– Chcę powiedzieć, że pani hrabina czyni, co tylko w jej mocy, aby nas opóźnić. To jasne: ona na kogoś czeka!
– Na kogo? Mów, jeśli wiesz!
– Nie, tego nie wiem. Może na tego sierżanta, który tak nagle opuścił nas za klasztorem w Aubrac... Czy nie zauważyłaś, pani, jak często hrabina ogląda się za siebie?
Katarzyna przytaknęła. Rzeczywiście, już parę razy zauważyła tajemnicze zabiegi hrabiny. Ermengarda nie tylko nie miała ochoty dotrzeć do Galicji, ale na dodatek coraz częściej rzucała za siebie niespokojne spojrzenia. Katarzyna poczuła, jak krew zaczyna burzyć się w jej żyłach. Dłużej już nie pozwoli Ermengardzie wodzić się za nos, nawet gdyby powód jej manipulacji był jak najbardziej słuszny!
Hrabina ciągle jeszcze była zajęta rozmową z sierżantem. Katarzyna spięła konia i rzuciła do Jossego: – W drogę! Ona nas dogoni, a ja postanowiłam dotrzeć do Ostabat dziś wieczorem. Trudno, jeśli chce, niech zostanie w tyle! Nie zamierzam dłużej tracić czasu!
Wielkie usta Jossego rozszerzyły się aż do uszu w uśmiechu pełnym aprobaty i giermek ochoczo ruszył śladem swojej pani.
Stary zajazd w Ostabat, po części forteca, po części szpital, dużo stracił ze swej niegdysiejszej świetności. Ciężkie czasy, a zwłaszcza wojna, która od wielu lat trawiła królestwo Francji, zniechęciły poczciwych ludzi do pielgrzymowania, które stało się zbyt niebezpieczne. Tylko będący w największej potrzebie lub pozbawieni wszelkich dóbr ziemskich odważali się podjąć trud wędrówki szlakami, z których często nie było powrotu. Tłumy, dawniej przewalające się przez zajazd usytuowany na skrzyżowaniu trzech wielkich szlaków: Owernii, Burgundii i Ile-de-France, teraz skurczyły się do nielicznych grupek, wystraszonych tym, co już widziały po drodze, i tym, co ich jeszcze czeka w górach ze strony słynnych baskijskich rozbójników, nie wspominając o przewodnikach górskich, wykorzystujących naiwność podróżnych, aby lepiej ich oskubać. Najważniejsi hersztowie band mieli własne wieże forteczne na zboczach gór.
– Przy odrobinie szczęścia – powiedziała rankiem Ermengarda do Katarzyny – będziemy jedynymi gośćmi w zajeździe, dzięki czemu wygodnie się ulokujemy!
Kiedy jednak Katarzyna przekroczyła bramę zajazdu, jej oczom ukazała się wielka liczba koni i mulic, przy których uwijali się porządnie odziani giermkowie. Wokół płonącego pośrodku ogniska odpoczywało około dziesiątki rycerzy piekących wielki kawał mięsa. Przez szeroko otwarte drzwi dało się zauważyć kilku opasłych norbertanów usługujących zapewne znamienitemu biesiadnikowi. Słychać też było potężne trzaskanie ognia w kominku.
Zdaje się, że nie grozi nam samotność – zmartwiła się w duchu Katarzyna. Żebyśmy chociaż dostali pokój!
W tej chwili zbliżył się do niej jeden z zakonników i powiedział: – Pokój z tobą, moja siostro! Czym możemy ci służyć?
– Prosimy o dach nad głową i trochę strawy – odparła Katarzyna. – Ale jest nas więcej... Pozostali zaraz nadjadą i obawiam się, że...
Stary człowiek uśmiechnął się, a jego twarz zamieniła się w jedną wielką siatkę zmarszczek.
– Nie obawiaj się, nasz dom jest pojemny i starczy miejsca dla wszystkich.