Co prawda burgundzkim rycerzom pani de Châteauvillain, jak i tym z eskorty Jana Van Eycka nie brakowało odwagi, jednak to, co opowiadano o bestialskim okrucieństwie ludzi Viviena d’Aigremonta i ich niespotykanej liczebności, czyniło z nich niebezpiecznego przeciwnika. Dlatego wybrano trudniejszą drogę.
W miarę jak posuwano się do góry, chłód stawał się bardziej przenikliwy.
Wiał dokuczliwy wiatr przyganiający i odpędzający na przemian długie i gęste smugi lodowatej mgły, zasłaniającej widoczność na wyciągnięcie ręki.
Od kiedy wyruszono o świcie, nikt nie wypowiedział ni słowa. Trzeba było uważnie patrzeć pod nogi, ostrożnie prowadząc konie za uzdę, żeby nie spaść z oblodzonej skarpy. Długi szereg niezbyt wyraźnych w szarym świetle i powoli poruszających się wzdłuż zbocza góry postaci sprawiał wrażenie pochodu dusz potępionych.
Katarzyna usłyszała, jak wlokąca się z wielkim trudem z tyłu Ermengarda, wspomagana przez Gillette i Margotkę, narzeka głośno: – Pieski kraj i pieska pogoda! Czyż nie mogliśmy, za przykładem Karola Wielkiego, jechać dołem! Ta dobra dla kozic droga jest gorsza od rozbójników! W moim wieku skakać ze skały na skałę jak jakaś koza, to przechodzi ludzkie pojęcie! Gdyby chociaż to miało jakiś sens!...
Katarzyna, nie mogąc powstrzymać uśmiechu, odwróciła się i powiedziała: – Droga Ermengardo, nie narzekaj! Sama przecież tego chciałaś! Do tej pory nie pisnęła ani słowa starej przyjaciółce na temat swojej rozmowy z Van Eyckiem. Bo i po co? Ermengarda i tak nie zrozumiałaby, że jej postępowanie to była istna zdrada. Oczywiście, hrabina miała dobre zamiary, myślała, że działa dla dobra przyjaciółki... A wreszcie malarz i jego świta stanowili uzupełnienie ich skromnych sił w tej niebezpiecznej okolicy. I niezależnie od tego, jaką wiadomość przekazałby jej Van Eyck, gdyby kiedyś zdecydował się mówić, „kiedy nadejdzie odpowiednia chwila”, Katarzyna postanowiła, że nigdy nie da się sprowadzić z raz obranej drogi! A jednak tajemnica Van Eycka intrygowała ją.
Skąd bowiem to oficjalne posłannictwo, skąd silna eskorta, jeśli chodziło o zwykłe przekazanie wiadomości? Pozostawało uzbroić się w cierpliwość... Lecz jeśli od samego rana maszerowała nie odzywając się, przybita smutkiem, to nie z powodu Van Eycka, lecz dlatego, że rozmyślała o Walterze... To tutaj, wśród tych niebotycznych szczytów, zawrotne przepaście musiały pochłonąć tego olbrzyma, który wydawał się jej niezniszczalny. Jaki bowiem człowiek z krwi i kości byłby silniejszy od tych kamiennych i lodowych olbrzymów? Katarzyna do tej pory w głębi serca łudziła się, że jej wierny sługa wyszedł zwycięsko z tej walki i że odnajdzie go. Jednak teraz zrozumiała, że cud nie może się stać... Ciągnąc konia za uzdę nie myślała o sobie, lecz wydawało jej się czasem, że spostrzega we mgle twarz wiernego towarzysza ciężkich chwil, jego szare oczy, w których czasem płonął ślepy gniew starych nordyckich bogów północy, niekiedy zaś wyglądała z nich niewinność dziecka...
Gdy znikał cień Waltera, pojawiała się twarz Arnolda i powracał tak dojmujący żal, że miała ochotę położyć się na oblodzonych głazach i czekać na śmierć...
Kiedy doszli do przełęczy Bentarté, zapadł zmierzch. Zerwał się lodowaty wiatr, którego silne podmuchy prawie nie pozwalały wędrowcom posuwać się do przodu. Na szczęście podchodzenie do góry skończyło się i droga wiodła teraz poszarpanymi szczytami. Ciężkie niebo wisiało tak nisko nad głowami, że wydawało się, iż można go dotknąć. Z tyłu za nią ktoś powiedział: – Przy ładnej pogodzie widać stąd morze i granice trzech królestw: Francji, Kastylii i Aragonii...
Katarzyny to nie obchodziło, gdyż zmęczenie coraz bardziej dawało się jej we znaki. W tym miejscu widać było setki małych drewnianych krzyży wbitych w ziemię przez pielgrzymów. Na ten widok Katarzyną wstrząsnął dreszcz grozy: zdawało się jej, że jest na cmentarzysku.
Dalsza część drogi aż do przełęczy Ibañeta, i dalej, do schroniska w Roncevaux, była prawdziwą męką, którą zapadająca noc uczyniła jeszcze bardziej nieznośną. Kiedy wreszcie ukazały się zarysy słynnego klasztoru, wybudowanego kilka wieków temu przez biskupa Sanche de la Rose i króla Alfonsa Kłótliwego, wstał księżyc rzucając swój zimny blask na zespół niskich budynków o grubych murach wzmocnionych solidnymi łukami przyporowymi, osadzonych u podnóża przełęczy Ibañeta. Katarzyna zauważyła, że przy zabudowaniach krzątają się ludzie z latarniami... Oznaczały one ciepło i życie. Zacisnąwszy zęby, ostatkiem sił dowlokła się do schroniska i padła bez czucia na dziedzińcu. Prawie zemdloną wnieśli do środka Van Eyck i Josse Rallard. Od dłuższego czasu nie było też słychać narzekań pani Ermengardy, którą musiano wsadzić jak jakiś tobołek na konia.
Siedząc przy kominku w sali pielgrzymów, z nogami otulonymi kozią skórą, i trzymając w drżących jeszcze dłoniach miskę gorącej zupy, Katarzyna powoli wracała do siebie i zaczynała interesować się tym, co się wokół niej działo. Pod niskim i czarnym od sadzy sklepieniem kłębił się tłum pielgrzymów powracających z Composteli z przyszytymi do odzieży tradycyjnymi muszlami. Ich oczy wyrażały dumę ze spełnienia ślubów. Byli tu też pasterze, których przygnał strach przed wilkami i niedźwiedziami. Byli także chłopi z Nawarry w czarnych, często potarganych koszulach, o gołych, brudnych stopach. Byli błędni rycerze w wysłużonych zbrojach. Pośród tego dziwacznego i milczącego skutkiem zmęczenia tłumu krążyli bracia miłosierdzia z wyszytymi na piersiach czerwonymi krzyżami, których szczyt był zakrzywiony jak pastorał, a dół zaostrzony jak czubek szpady, co miało symbolizować ich charakter, zarówno religijny, jak wojskowy.
Nierzadko bowiem się zdarzało, że bracia augustianie musieli sięgać po broń, by wyrwać górskim rzezimieszkom ich ofiary.
Bracia rozdawali zebranym chleb i zupę, nie czyniąc różnicy między biednym i bogatym. Katarzyna pomyślała, że ich twarze wyglądały jak wykute z górskiego granitu i nie przypominały okrągłych twarzy dobrze odżywionych mnichów z dolin. Siedząca obok niej Ermengarda chrapała oparłszy się o bok kominka. Inni, równie zmęczeni, jedli lub spali na podłodze. Od gór dochodziło wycie wilków.
Nagle drzwi otworzyły się na oścież, wpuszczając do środka podmuch zimnego wiatru. Ukazało się w nich dwóch mnichów dźwigających na noszach jakiś ludzki kształt zawinięty w koc. Na ich widok kilka głów uniosło się z podłogi, lecz prawie natychmiast opadło z powrotem: w tych dzikich stronach widok chorego, rannego czy trupa był zwyczajną sprawą.
Mnisi z trudem przecisnęli się do kominka, – Zgubił drogę – powiedział jeden z nich do mnicha, który nadciągnął im na spotkanie. – Znaleźliśmy go w pobliżu wąwozu Rolanda.
– Żyw?
– Żyw, lecz bardzo słaby i w strasznym stanie! Musiał wpaść w ręce zbójników, którzy wszystko mu zabrali i na dodatek okrutnie poturbowali – co mówiąc, ułożyli nosze przy kominku.
Katarzyna ustąpiła im miejsca przysuwając się do Ermengardy i spojrzała odruchowo na leżącego, z którego mnisi zdejmowali koc... Nagle zadrżała, szybko wstała i pochyliła się nad leżącym, przypatrując się uważnie jego wychudzonej twarzy. Nie było wątpliwości!
– Fortunacie! – wyszeptała ze ściśniętym gardłem. – O mój Boże! Jakaś siła, potężniejsza od zmęczenia, rzuciła ją na kolana, gdyż w ciemnościach nocy zalśniła gwiazda nadziei. Fortunat musiał wiedzieć, gdzie jest Arnold!... Ale jeśli umrze, nie zdążywszy jej tego powiedzieć?
Jeden z mnichów spojrzał na nią z zaciekawieniem.
– Czy znasz tego człowieka, moja siostro?
– Ależ tak, na Boga! Nie mogę uwierzyć własnym oczom! To giermek mego męża! Boże, co mogło mu się stać?