Выбрать главу

Katarzyna zadumała się nad słowami Jossego, które przywołały w niej stare wspomnienia związane z Dziedzińcem Cudów, któremu przecież tak wiele zawdzięczała.

– Czy chcesz ruszyć ze mną do Grenady, aby spłacić dług wdzięczności? A czy wiesz, że czekają tam na mnie niebezpieczeństwa gorsze od śmierci?

– Jeśli ty umrzesz – odparł Josse – ja umrę przed tobą, pani. Inaczej, będę skończony!... Lecz czas nagli! Zdecyduj się. Albo mi zaufasz i ruszamy, albo... nie zaufasz, i wtedy sama zobaczysz! Ja znam trochę Hiszpanię... już raz tu byłem i znam trochę języka. Mogę służyć ci za przewodnika!

– O wiele przyjemniej byłoby ci jechać wraz ze mną do Burgundii!

– Nie wierzę! Ci ludzie, którzy chcą cię uratować przed samą sobą, nie kochają cię prawdziwie. Nie wiedzą, że nie będziesz szczęśliwa z żalem w sercu, nie uczyniwszy tego, co dyktowało ci serce. Ja wolałbym widzieć, jak narażasz się na niebezpieczeństwa i chciałbym dzielić je z tobą, gdyż jesteś podobna do mnie: nigdy się nie poddajesz. Wierzę, że uda ci się przezwyciężyć najsroższe przeszkody. Wiem dobrze, na co się narażamy; że zrobią z nas niewolników, będą torturować, co będzie dla ciebie o wiele gorsze, gdyż jesteś niewiastą... lecz uważam, że gra jest warta świeczki. Być może odzyskasz męża, a ja być może zdobędę fortunę, która do tej pory nie chciała się do mnie uśmiechnąć. Powiada się, że w królestwie Grenady jest moc wszelkiego bogactwa... A więc? Ruszamy? Muszę się przyznać, że już osiodłałem konie... – dodał z niewinnym uśmiechem.

Poczuła przypływ nadziei. Dopiero z ust tego urwisa usłyszała słowa, których potrzebowała najbardziej. Był dzielny, inteligentny, zręczny...

Palił się, by jej pomóc! Nie, zdecydowanie nie będzie czekać, aby ją wręczono jak jakiś pakunek owinięty ładną wstążką księciu, tylko dlatego, że dwoje pomyleńców uznało to za najlepszy sposób zapewnienia jej szczęścia! Uniosła na Jossego błyszczące nadzieją oczy.

– Ruszajmy! Jestem gotowa! – krzyknęła.

– Chwileczkę! – odparł Josse wyciągając zza pazuchy paczkę. – Jest tu męski przyodziewek, który zwędziłem jakiemuś wojakowi. Załóż go, pani, a swoje szmatki włóż do paczki, bo jeszcze się przydadzą. Tylko pośpiesz się! Nie mamy czasu do stracenia, musimy ujść pogoni!

Katarzyna szybko chwyciła zawiniątko, postawiła Jossego na czatach, a sama schowała się za filar, by się przebrać, nie zważając na przenikliwe zimno. Rozgrzewał ją zapał. Teraz, kiedy znowu przystąpi do walki, może zapomnieć o zmartwieniu!

I nagle zdawało jej się, że słyszy szept melodyjnego i lekko sepleniącego głosu: „Jeśli kiedyś nie będziesz wiedziała, co ze sobą zrobić ani gdzie się udać, przyjedź do mnie. W moim małym domku nad brzegiem Génilu cytrynowce i migdałowce rosną same, a róże pachną przez okrągły rok. Będziesz moją siostrą, ja zaś nauczę cię mądrości islamu...” Oczami duszy ujrzała przed sobą małego człowieczka z długą, białą brodą i z wielkim, pomarańczowym, podobnym do dyni, turbanem na głowie. Jej usta bezwiednie wyszeptały jego imię: – Abu!... Abu-al-Khayr!... Mały medyk!

Że też nie pomyślała o nim wcześniej! Przecież Abu, jej stary przyjaciel, mieszkał w Grenadzie! I był przyjacielem sułtana! Abu będzie wiedział, co należy czynić, pomoże jej! Była tego pewna!

Ogarnięta nieoczekiwaną radością, w pośpiechu dokończyła przebierania i zwinąwszy swoje ubranie, pobiegła do Jossego.

– Możemy ruszać! Pośpieszmy się!

Josse popatrzył na nią ogromnie zdziwiony tak nagłą przemianą.

– Na Boga! Pani Katarzyno, wygląda pani jak prawdziwy wojak!

– Bo chcę się bić, drogi przyjacielu, używając w tym celu wszystkich możliwych sposobów! Muszę wyrwać mego męża ze szponów tej kobiety i dopnę swego! Na koń!

Wkrótce dwa tajemnicze cienie wymknęły się z klasztoru. Pod sklepieniem czekały na nich osiodłane konie, którym Josse przezornie poowijał kopyta szmatami. Nowy druh Katarzyny radośnie wzniósł oczy do nieba, na którym zebrały się ciemne chmury, uniemożliwiając promieniom księżyca oświetlenie drogi ucieczki.

– Popatrz, Katarzyno! Niebo jest po naszej stronie! A teraz w drogę! Lecz uważaj, gdyż droga jest wąska i niebezpieczna!

– Nie bardziej niż ludzie w ogólności, a już przyjaciele szczególnie! – zauważyła Katarzyna.

Chwilę później dwaj nocni jeźdźcy zagłębili się w drogę prowadzącą do Pampeluny. Przejeżdżając obok skały Rolanda, którą według legendy rycerz ten przepołowił jednym cięciem szpady z góry na dół, Katarzyna uniosła rękę, by ją pozdrowić gestem, w którym widoczne było wyzwanie.

CZĘŚĆ DRUGA

CIEN PRZESZLOSCI

Rozdział piąty

KLATKA

Josse Rallard zatrzymał konia i zatoczył ręką szeroki krąg.

– Dojeżdżamy do Burgos! Nadchodzi noc. Czy zatrzymamy się w mieście? Katarzyna spojrzała na rozciągające się u jej stóp miasto z uczuciem zawodu. Po bezkresnych przestrzeniach skutych lodem, na których tylko hulał wiatr, widok stolicy królów Kastylii nie wywarł na niej oczekiwanego wrażenia. Wielkie skupisko szarożółtych budowli, otoczone murem obronnym w takim samym smutnym kolorze, i górująca nad wszystkim groźna forteca. Nic szczególnego... Może oprócz potężnej katedry o pięknych kształtach podobnych do drogocennych koronek, która zdawała się sprawować pieczę nad miastem.

W dole rzeka toczyła leniwie swe muliste wody. Widok ten sprawiał przygnębiające wrażenie zimna i wilgoci. Katarzyna wzruszyła ramionami i westchnęła: – Musimy się gdzieś zatrzymać. Ruszajmy!

Dwaj jeźdźcy ruszyli w dół zbocza, kierując się w stronę mostu na rzece, prowadzącego do bramy Santa Maria. Był to dzień targowy i na moście panował wielki ruch; byli tam wieśniacy o niskich czołach i wystających kościach policzkowych, okryci skórami baranimi i kozimi, kobiety w czerwonych lub szarych sukienkach z wełny, niosące często na swych owiniętych szalami głowach gliniane konwie lub wiklinowe kosze, rozczochrani żebracy w plugawych sukniach, wyrostki z bosymi nogami i oczami jak węgielki, osły i muły, krzywe wózki, uwijający się przy zakupach służący tego czy tamtego hidalgo*. [*Hidalgo – hiszpański szlachcic.] Katarzyna i jej towarzysz odważnie wmieszali się w tłum, trzymając konie za uzdy. Cały ten kolorowy i hałaśliwy rozgardiasz nie wzbudził zainteresowania Katarzyny, podobnie jak widok kobiet piorących owczą wełnę w żółtym nurcie rzeki Arlanzon. Od kiedy opuścili klasztor w Roncevaux, nic jej nie obchodziło z wyjątkiem tego, ile mil pozostało im jeszcze do Grenady. Chciała, żeby koń dostał skrzydeł, a ona sama miała tyle sił, żeby w ogóle się nie zatrzymywać. Trzeba było jednak oszczędzać konia i własne siły, chociaż każda godzina dłużyła się jej w nieskończoność.

Zazdrość, którą obudził w jej sercu Fortunat opowiadaniem o zdradzie Arnolda, nie dawała jej spokoju i wywoływała na przemian to gniew, to czarną rozpacz. W nocy często zrywała się ze snu zlana zimnym potem, zdając się słyszeć wypowiadane gdzieś daleko słowa miłości. Rano wstawała z podkrążonymi oczami i zaciskając usta ruszała naprzód bez oglądania się za siebie...

Ani razu nie pomyślała o ewentualnej pogoni, o tych, których zostawiła w Roncevaux. Kim byli dla niej Van Eyck, książę Burgundii czy nawet poczciwa Ermengarda? Jedyne, co się teraz liczyło, to Grenada i ten dziwny Josse Rallard, który robił to, co jego pani. Obiecał jej, że zaprowadzi ją do królestwa sułtanów mauretańskich, i dotrzymywał słowa, nie starając się przebić przez mur ciszy, którym otoczyła się Katarzyna...