Po przekroczeniu bramy Santa Maria wędrowcy znaleźli się na wybrukowanym okrągłymi kamieniami placu, otoczonym z trzech stron domami pod arkadami, którego czwarty bok zajmowała katedra. Tutaj też panowało wielkie ożywienie. Siedzący na ziemi chłopi sprzedawali swoje plony prosto z koszy. Wśród kupujących kręcili się żołnierze i mnisi.
– Niedaleko stąd jest schronisko dla pielgrzymów Santo Lesmes – powiedział Josse. – Czy zechcesz się tam udać, pani?
– Ja już nie należę do pielgrzymów! – odparła twardo Katarzyna.
– Widzę tu jednak oberżę. Chodźmy tam.
Istotnie, kilka kroków dalej, wsparta o mury obronne, stała oberża „Pod Trzema Królami”, otwierając swe podwoje pod niskimi arkadami z czarnego drewna. Katarzyna zsiadła z konia i zdecydowanie ruszyła w stronę wejścia, a za nią Josse trzymając w ręce uzdy obydwu koni. Już mieli wejść do środka, kiedy hałaśliwy co prawda, lecz względnie spokojny tłum zerwał się i ruszył jak nawałnica w stronę bramy miasta z potwornym wyciem. Zamieszanie było tak wielkie, że w końcu zwróciło uwagę Katarzyny. Tymczasem tłum popchnął ich w kierunku bramy Santa Maria, w której pojawił się dziwny orszak. Otoczony grupą jeźdźców z lancami w dłoniach nadjeżdżał prosty chłopski wózek, chybocąc się na wybojach. Na wózku znajdowała się drewniana klatka wzmocniona żelaznymi prętami. W środku widoczny był skuty łańcuchami człowiek...
Klatka była zbyt niska, by dało się w niej stanąć. Człowiek ten siedział więc z głową schowaną w ramionach, żeby osłonić się przed gradem pocisków rzucanych w jego stronę z okrzykami nienawiści przez nędzną hałastrę – kaczany kapusty, odchody końskie, a zwłaszcza kamienie spadały jak deszcz na skazańca, nie czyniąc mu na szczęście większej szkody. Człowiek ten był cały pokryty ceglastym kurzem, spod którego nie było widać koloru skóry ani włosów. Pokrywały go lepkie od brudu strzępy odzienia, a na głowie miał świeżą ranę.
Dzika tłuszcza wrzeszczała coraz głośniej i stawała się coraz bardziej napastliwa, tak że strażnicy musieli użyć lanc, żeby ją odepchnąć, gdyż niechybnie wzięłaby klatkę szturmem. Katarzyna nie mogła oderwać oczu od tej sceny gwałtu, a jednocześnie w jej sercu narodziło się współczucie dla nieszczęśnika opluwanego przez pospólstwo.
– Mój Boże... – szepnęła – co takiego uczynił ten nieszczęśnik...
– Próżne twe współczucie, młody panie – usłyszała w pobliżu powolny głos o wyraźnym germańskim akcencie. – To tylko jeden z tych przeklętych rozbójników okupujących góry Oca na wschód od miasta... To krwiożercze wilki, rabusie i podpalacze, potrafiący zadręczyć na śmierć swoje ofiary, które nie mogą zapłacić okupu.
Katarzyna odwróciła się w stronę dobiegającego ją głosu i zobaczyła mężczyznę około czterdziestki o energicznej i zarazem otwartej twarzy okolonej rudą brodą, z jasnymi niebieskimi oczami. Mężczyzna był wysoki i postawny. Pod wełnianą tuniką, której brązowy kolor z trudnością można było odgadnąć pod warstwą białego pyłu zdradzającego kogoś pracującego w kamieniu, widać było kłębowisko potężnych muskułów. Jego szczery uśmiech spodobał się Katarzynie.
– Skąd znasz francuski, panie? – spytała.
– Och, nie znam go zbyt dobrze, lecz wszystko rozumiem – odpowiedział nieznajomy. – Nazywam się Hans, Hans z Kolonii i zajmuję się remontem katedry – dodał wskazując na widoczne stąd rusztowania.
– Z Kolonii, powiadasz... A co zagnało cię aż tutaj, tak daleko od twego kraju?
– Arcybiskup Alonso z Kartaginy, którego spotkałem w Bazylei podczas Konsylium, jakieś trzy lata temu zaproponował mi tę pracę... Ale ty, panie, też nie jesteś z tych stron...
Policzki Katarzyny zaróżowiły się lekko. Nie przewidziała tego pytania i nie przygotowała odpowiedzi.
– Nazywam się... Michał de Montsalvy – odparła pośpiesznie, przypominając sobie, że jest przebrana za mężczyznę. – Podróżuję z moim giermkiem, żeby zwiedzić Hiszpanię!
– Powiada się, że podróże kształtują młodość! To świadczy o tym, że nie znasz się na rzeczy, gdyż w tej krainie nie ma nic przyjemnego. Przyroda tu nieprzyjazna, a ludzie na wpół dzicy...
Przerwał, gdyż tłuszcza nagle uspokoiła się i nastąpiła tak wielka cisza, że słychać było głuche jęki człowieka w klatce.
Zbliżała się grupa urzędników magistrackich, na których czele, na dorodnym andaluzie* [*Andaluz – koń andaluzyjski.], jechał groźnie wyglądający mężczyzna cały ubrany na czarno. W świetle otaczających go pochodni jego twarz miała wyraz nieugiętej surowości. Śledzony wieloma spojrzeniami, powoli zbliżył się do klatki.
– To zbrodniczy alkad* [*Alkad – wójt, burmistrz.], don Martin Gomez Calvo! – rzucił z bojaźnią Hans. – Straszny człowiek! Arogancki i bardziej dziki niż rozbójnicy z Oca!
W istocie, tłum rozstępował się przed nim z pośpiechem wyrażającym niemy strach. Żołnierze z jego świty nie musieli nawet wyciągać broni, ludzie sami oddalali się od niebezpiecznej postaci.
Don Martin powoli okrążył klatkę, po czym sięgnąwszy po szpadę dźgnął jej czubkiem więźnia. Ten podniósł głowę, ukazując zarośniętą twarz. Katarzyna zadrżała i bezwiednie zrobiła kilka kroków do przodu, jakby przyciągana magnesem.
– Wody... wody... – jęknął człowiek po francusku. – Chce mi się pić! Prawie równocześnie z jękiem skazańca zgromadzeni usłyszeli krzyk Katarzyny.
– Walter!...
W tej bowiem chwili rozpoznała w tym zarośniętym łachmaniarzu utraconego przyjaciela. Ogarnięta szaloną radością, zapomniała na chwilę o tragicznym położeniu skazańca i już miała się rzucić w stronę klatki, kiedy na jej ramieniu spoczęła ciężka łapa Hansa, przygważdżając ją na miejscu.
– Uspokój się, panie! Chyba nie jesteś szalony!
– To nie jest złoczyńca! To mój przyjaciel! Zostaw mnie w spokoju!
– Pani Katarzyno! Na litość boską! – krzyknął Josse chwytając ją za drugie ramię.
Hans aż podskoczył.
– Pani Katarzyno?...
– Owszem! – odparła Katarzyna z wściekłością. – Jestem kobietą... panią de Montsalvy! Ale co ciebie to obchodzi, panie?
– Nawet bardzo! O, to nawet wszystko zmienia!
Co mówiąc, chwycił Katarzynę, wsadził ją sobie bezceremonialnie pod pachę i zasłoniwszy jej usta dłonią, zaniósł do niskiego domku schowanego za katedrą.
– Idź za nami z końmi! – rzucił do Jossego, torując sobie drogę wśród tłumu.
Nikt nawet nie zwrócił na nich uwagi, gdyż wszystkie oczy były skierowane na alkada i jego ofiarę. Katarzyna usłyszała rzucane przez niego rozkazy, nie rozumiejąc jednak stów. Usłyszała tylko, jak z wszystkich piersi dobył się szmer zadowolenia... Pospólstwo na całym świecie jest do siebie podobne, więc Katarzyna domyśliła się, że alkad musiał obiecać tłumowi jakieś krwawe widowisko.
– Co on powiedział? – chciała krzyknąć, lecz Hans silniej przytknął dłoń do jej ust i pchnąwszy nogą niskie drzwi, wszedł do ciemnego korytarza. Wtedy odwrócił się i rzekł do Jossego: – Zamknij drzwi i chodź!
Korytarz prowadził na podwórze, na którym piętrzyły się kamienne bloki, a pod zadaszeniem stały świeżo rozpoczęte, kamienne figury świętych. Na drewnianym słupie wisiał kaganek, oświetlając widoczną na środku podwórza rzymską studnię. Hans pokazał Jossemu, do którego słupa ma przywiązać konie, i w końcu postawił Katarzynę na ziemi nie siląc się na delikatność.