W istocie, po kilku chwilach ukazały się białe mury i kwadratowa wieża potężnego klasztoru cystersów, otoczonego solidnym murem, w którym widoczne były tylko dwie bramy.
– Las Huelgas! – wyjaśnił Hans. – Najsłynniejszy klasztor w Hiszpanii. Założony przez króla Alfonsa VIII i królową Anglii, Alienor, dla szlacheckich panien i jako miejsce wiecznego spoczynku dla ludzi ich pokroju. Ale jak wieść niesie, klasztor podupadł w ostatnich czasach.
Jakby na potwierdzenie tych słów z romańskich okien klasztoru doszły ich dźwięki muzyki, nie mające w sobie nic religijnego. Dające się rozróżnić wiole, lutnie i harfy towarzyszyły młodemu kobiecemu głosowi śpiewającemu pieśń miłości wśród wesołych śmiechów. Błękitne niebo i blask słońca przydawały temu niezwykłemu klasztorowi nastroju wesołości.
– Co to wszystko znaczy? – spytała ze zdumieniem Katarzyna.
– A to, że zakonnice z Las Huelgas wybierane są teraz nie pod względem cnót czy pobożności, lecz pod względem urody i zręczności w sztuce kochania – odparł zgryźliwie Hans. – Król Jan, miłujący sztuki piękne, a w szczególności muzykę, oraz konetabl, miłośnik pięknych dam... często tu zajeżdżają, spędzając wiele miłych chwil. Dlatego nie tutaj zostawimy naszego zmarłego, lecz udamy się do starych mnichów w Hospital del Rey, którzy zresztą nie znoszą tego perfumowanego sąsiedztwa.
Stary przytułek znajdował się nie opodal i sprawiał o wiele skromniejsze wrażenie, a reperacje, których miał w nim dokonać Hans, były mu bardzo potrzebne. Pielgrzymi z Composteli już dawno przestali się tutaj zatrzymywać, wybierając schronisko Santo Lesmes w centrum Burgos. Hospital del Rey popadł w niepamięć.
Kiedy wózek przejechał przez bramę znajdującą się w wieży i znalazł się na wewnętrznym podwórzu, na spotkanie przybyszów wyszedł stary furtian o twarzy pooranej zmarszczkami jak stary pergamin.
– Mistrzu Hansie! – ucieszył się staruszek na widok kamieniarza. – Niebo cię nam zsyła! Przybywasz w samą porę, gdyż dzwonnica w naszej kaplicy lada chwila może się nam zwalić na głowy. Zawiadomię wielebnego przeora!
Podczas gdy mnich podreptał przez porośnięte chwastami podwórze, Katarzyna ześlizgnęła się powoli z wozu.
Kiedy godzinę później Katarzyna i Josse opuszczali Hospital del Rey, ich samopoczucie, pomimo udanej ucieczki, nie było najlepsze. Śmierć Gerberta mocno dotknęła serce młodej kobiety. Wyrzucała sobie, że pozwoliła mu umrzeć, tak jakby to była jej wina. W dodatku stan Waltera bardzo ją niepokoił.
Kiedy przed chwilą, po krótkiej naradzie z przeorem, Hans zdjął ciało Gerberta z wozu, stała się rzecz dziwna i straszna: Walter, którego położono na ławie, ocknął się z otępienia spowodowanego oparami wina, lecz natychmiast popadł w jakiś dziwny stan. Przewrócił oczami, zesztywniał i tak zacisnął szczęki, że aż zazgrzytał zębami. Następnie stoczył się z ławy na podłogę skręcając się i waląc o nią głową, wijąc się przy tym w konwulsjach. Po chwili zaś zapadł w głęboki letarg, a na jego usta wystąpiła piana. Przerażona Katarzyna cofnęła się aż pod mur i przycisnęła się do niego, jakby chciała się z nim stopić. Hans i Josse nie ruszyli się z miejsca. Przeor przeżegnał się pośpiesznie kilka razy i wybiegł z sali, lecz nie na długo. Po chwili wrócił uzbrojony w wiadro święconej wody, którą chlusnął na chorego. Wraz z nim przybył młody mnich z wielkim kadzidłem, z którego dobywał się gęsty, duszący dym.
Hans nawet nie miał czasu, by nie dopuścić do oblania Waltera zimnym tuszem, lecz natychmiast przystąpił do ostudzenia gniewu przeora, który życzył sobie, by nieznajomy, opętany bez wątpienia przez demony, został natychmiast zabrany z ich świętego przybytku. Hans rzucił na Katarzynę pełne zakłopotania spojrzenie.
– Musicie zaraz wyjechać! Dostaniecie od nas mały powóz, żebyście mogli go zabrać. Przeor jest przekonany, że w ciele Waltera zalęgły się demony... i nic nie mogę na to poradzić...
– Czy naprawdę... opętały go demony? – Katarzyna spytała Hansa z niedowierzaniem.
Odpowiedzi nieoczekiwanie udzielił Josse.
– Starożytni Rzymianie nazywali tę chorobę świętą chorobą. Utrzymywali, że w ciele ogarniętym konwulsjami zamieszkał sam Bóg. Ja natomiast poznałem ongiś mauretańskiego medyka, który twierdził, że jest to zwykła choroba, której siedlisko znajduje się w głowie.
– Gdzie poznałeś owego mauretańskiego medyka? – spytał z zaciekawieniem Hans.
Ogorzała twarz Jossego zaczerwieniła się.
– Och... ja wiele podróżowałem – odpowiedział niedbale.
Nie miał ochoty wyjawić prawdy i Katarzyna wiedziała dlaczego. Kiedyś, w chwili szczerości, Josse zwierzył się jej, że pech życiowy kazał mu spędzić dwa lata na barbarzyńskich galerach, stąd jego zaskakująca wiedza.
– Medyk mauretański...? – zastanawiał się Hans przystępując do ponownego zawijania Waltera, który przestał się rzucać, po czym zaniósł go do powozu przygotowanego przez mnicha. Następnie powtórzył swoim towarzyszom, co opowiadają ludzie w Burgos o dziwnym arcybiskupie Sewilli, Alonso de Fonseca. Chytry, żyjący w zbytku, wielki kolekcjoner drogich kamieni, opętany alchemią, utrzymuje w swej fortecy w Koce dziwaczny dwór, na którym więcej przebywa astrologów i alchemików niż zakonników! Ozdobą tego dworu jest, jak wieść niesie, pewien mauretański medyk znany z ogromnej wiedzy i nadludzkiej wręcz zręczności.
– Kiedy zausznicy konetabla Alvaro de Luna są daleko, ludzie w Burgos szepcą między sobą, że medyk ten czyni cuda. Może byście go odwiedzili? Jeśli udajecie się w stronę Toledo, to nie nadłożycie wiele drogi wstępując do Koki!
– Arcybiskup nie zechce nas przyjąć – odparła powątpiewająco Katarzyna.
– Na pewno zechce. Jego gościnność jest wręcz przysłowiowa, a poza tym, czyż nie wspomniałem już, że kocha drogie kamienie!?
Katarzyna wreszcie zrozumiała. Jeśli nawet nie znajdzie się żaden sposób, by poddać Waltera leczeniu u słynnego maga z Koki, to klejnot królowej Yolandy z pewnością otworzy przed nią bramy fortecy. Dla uratowania Waltera była gotowa na większe poświęcenia, niż to niewielkie nadłożenie drogi czy utrata jakiegoś tam klejnotu, nawet tak drogiego jej sercu jak ten. Podziękowała Hansowi za jego bezinteresowną pomoc z taką żarliwością, że nieszczęsny Niemiec poczerwieniał jak burak. Odruchowo przytknęła usta do jego nie ogolonego policzka.
– Może się jeszcze kiedyś spotkamy, pani Katarzyno?
– Kiedy ty skończysz tutaj swoją robotę, a ja wrócę do dóbr Montsalvych, przyjedziesz do nas wykonać wiele pięknych rzeczy!
– Przysięgam, że przyjadę!
Ostatni uścisk dłoni Jossego, ostatni gest pożegnania i powóz zaczął się toczyć drogą na południe. Z tyłu na sianie ułożono wygodnie Waltera. Josse trzymał lejce poganiając nie przyzwyczajone do jazdy w zaprzęgu konie, które wymagały bezustannej uwagi i mocnej ręki. Katarzynie nie pozostało nic innego jak oglądać pejzaże.
Pomimo jasnego słońca i błękitu nieba, wyschnięta i dzika okolica, bez jednego drzewa, sprawiała wrażenie niesłychanego smutku, który pogłębiały odgłosy dzwonów, bijące zmarłemu pielgrzymowi. Katarzyna myślała o tajemnicy Gerberta, o jego zbrodni, o tym, jak zamknął się w swojej pysze i w swoim cierpieniu niczym w jakiejś spiżowej zbroi. Wreszcie zrozumiała, że pod jego nieczułą powłoką ukryta była cierpiąca dusza, i żałowała, że nie starała się go nigdy lepiej zrozumieć. Ofiarowując mu trochę przyjaźni, może udałoby się otworzyć jego zamknięte serce... Jakiś głos podpowiadał jej jednak, że przyjaźń z tym człowiekiem nie była możliwa. Dla takiego mężczyzny jak Gerbert tylko dwa uczucia wchodziły w rachubę: miłość lub nienawiść. Wolał jej nienawidzić ze strachu przed miłością, a teraz śmierć przyniosła na wieki ulgę jego udręczonemu sercu. Może zamiast potępiać się, należało podziękować Bogu za łaskę?