Выбрать главу

Następnie myśli Katarzyny skierowały się ku Walterowi, którego stan napawał ją bólem, mogącym osłabić tak potrzebną obecnie odwagę. Nie mogła się rozczulać w chwili, kiedy pojawiła się szansa uratowania przyjaciela. I tak miała szczęście, że go odnalazła, że udało się jej wyrwać go ze szponów najstraszliwszej śmierci, kiedy już myślała, że na zawsze go utraciła. Może mauretańskiemu medykowi arcybiskupa uda się przywrócić mu zmysły i może któregoś dnia, odzyskawszy siły, wkroczy triumfalnie do słynnego królestwa Maurów, by wyrwać zeń Arnolda?

Arnold!... Katarzyna stwierdziła ze zdumieniem, że od kilku dni, zajęta Walterem, ani razu nie pomyślała o mężu. Teraz, kiedy znowu mogła o nim pomyśleć, jej gniew odrodził się nietknięty, może tylko już nie tak palący, od czasu gdy odnalazła Waltera. Tyle cierpień dla męża lekkoducha, który prawdopodobnie w tej chwili, kiedy ona z sercem przepełnionym goryczą przemierza pustkowia starej Kastylii wlokąc ze sobą człowieka, który postradał zmysły, zażywa rozkoszy w ramionach niewiernej w upajających wnętrzach mauretańskiego pałacu...

– Co za okropna kraina! Czy tak jest aż do samej Grenady?

– Na szczęście nie! – odparł Josse uśmiechając się dziwnie.

– Chociaż jeszcze nie koniec pustkowia.

– Gdzie zatrzymamy się na spoczynek?

– Sam jeszcze nie wiem. Jak sama, pani, widzisz, niewiele tu miasteczek, a te nieliczne są opustoszałe i zniszczone. Wielka czarna dżuma zniszczyła w zeszłym stuleciu miasta i spustoszyła wsie.

– Są tu chyba jednak jacyś ludzie! – rozzłościła się Katarzyna.

– Nie starczyło im stu lat, żeby posiać zboże na swej ziemi?

– Gdyby nie la Mesta...

– A co to takiego?

– To związek hodowców baranów. W zależności od pory roku przepędzają swoje potężne stada z regionu do regionu i nic nie jest w stanie ich zatrzymać. W takich warunkach niczego nie można posiać. Popatrz tylko!

Josse rączką bicza wskazał na blady horyzont, na którym zdawała się falować jakaś brązowa, szeroko rozlana plama.

– Jest ich tam co najmniej kilka setek, lecz popatrz, jak są dobrze pilnowane!

W istocie, oprócz zwykłych pastuchów w długich pasterskich płaszczach pojawili się jeźdźcy na mulicach z szerokimi nożami za pasem.

– Barany są prawdziwym bogactwem nielicznych. Większość wieśniaków żyje na skraju nędzy. Ale przy odrobinie szczęścia może napotkamy na swej drodze jakiś zamek czy klasztor.

– Spróbujmy znaleźć jakieś źródło, rzekę lub choćby staw, żebym mogła się umyć.

Josse obdarzył Katarzynę kpiącym spojrzeniem i wzruszył ramionami.

– Nie będzie to łatwe. W tych stronach woda należy do rzadkości, podobnie jak strawa. Katarzyna westchnąwszy opadła z rezygnacją na siedzenie.

– A kiedy dotrzemy do Koki?

– Za pięć dni, jeśli tylko te dwa bydlęta zechcą iść równym krokiem. I ulegając zwodniczej nadziei zaczarowania krnąbrnego zaprzęgu, Josse zaintonował piosenkę biesiadną, fałszując jak się patrzy.

– Na co liczysz, mój panie? – spytała Katarzyna szyderczo. – Że zacznie padać, czy że te bestie w końcu ruszą z kopyta?

Prawdę mówiąc, wcale nie była zła, a nawet zaczęła podśpiewywać razem z Jossem, dzięki czemu dalsza droga wydała się jej mniej monotonna.

Rozdział siódmy

ALCHEMIK Z KOKI

Pomimo wyraźnie złej woli okazywanej przez konie, Josse dotrzymał słowa. Podróż trwała pięć dni. Pięć dni bez kłopotów i mniej dokuczliwych niż obawiała się Katarzyna. W nielicznych miasteczkach, osadach czy od pasterzy udawało się kupić za kilka monet parę sztuk sera, placków gryczanych i mleka. Katarzynie udało się nawet znaleźć wymarzoną rzekę. Przepływała nie opodal małego miasteczka Lerma, gdzie spod każdego dachu zwieszały się bukłaki z koziej skóry schnąc w słońcu. Woda była jeszcze zimna, choć nieoczekiwanie nastała letnia pogoda. Po deszczach i ostrych wiatrach przyszły upały, kiedy brak wody i możliwości umycia stał się jeszcze bardziej nieznośny. Na widok wody Katarzyna prawie oszalała. Ledwo zdążyła powiedzieć Jossemu, żeby się odwrócił, i nie troszcząc się, że ktoś może ujrzeć jej nagość, zerwała z siebie szaty, rzuciła się do wody głową do przodu i za chwilę jej szczupłe ciało zniknęło pod wodą.

Chociaż woda nie była zbyt przejrzysta, kąpiel ta była dla Katarzyny najwspanialszą ze wszystkich, jakie dotąd wzięła. Przepływała z rozkoszą raz w jedną, raz w drugą stronę, po czym schowała się za głazem, aby dokładnie umyć każdy zakamarek swego ciała. W tej chwili wiele by dała za kawałek perfumowanego mydła, jakie ongiś we Flandrii fabrykowano specjalnie dla niej, pięknej kochanki księcia Zachodu. Była to zresztą jedyna rzecz, jakiej żałowała ze swego dawnego życia. Brak mydła nie zniweczył wszakże przyjemności kąpieli. Od czasu do czasu rzucała okiem w stronę Jossego i zaprzęgu. Niegdysiejszy włóczęga wyglądał jak zaklęty; siedząc sztywno na ławce, wpatrywał się uparcie w końskie uszy. Nieposłuszne bestie stały tym razem spokojnie, wyskubując z ziemi rzadkie źdźbła trawy.

Kiedy Katarzyna uznała, że jest wystarczająco czysta, wyszła z wody, narzucając na siebie pośpiesznie koszulę. Nie założyła jednak męskiego stroju. Nie sposób było przy tym upale włożyć wełniane szaty, tym bardziej że lepiły się od brudu. Wyciągnęła ze swego zawiniątka popielatą sukienkę z cienkiej wełny, czystą koszulę i parę pończoch, po czym oddaliła się w ustronne miejsce, by się ubrać.

Kilka chwil później, kiedy sucha i uczesana wróciła do zaprzęgu, stwierdziła, że Josse nie drgnął ani o milimetr.

– No i co tam, Josse? – rzuciła ze szczyptą drwiny. – Nie miałeś ochoty na zimną wodę po tylu znojach i zakurzonych drogach?

– Nie cierpię wody! – odparł z tak ponurą miną, że aż Katarzyna wybuchnęła śmiechem.

– Wiem, nie cierpisz jej pić! Ale do umycia nadaje się doskonale! Dlaczego to nie wykąpałeś się wraz ze mną?

Zadała to pytanie zupełnie bezwiednie i ku swemu zdziwieniu spostrzegła, że Josse poczerwieniał jak burak. Zaczął odchrząkiwać raz po raz, lecz mimo to jego głos wydawał się dziwnie ochrypły.

– Bardzo dziękuję, pani Katarzyno... ale nie miałem ochoty!

– A to dlaczego?

– Dlatego, że... – Zawahał się na chwilę, po czym nabrawszy powietrza w płuca w końcu wyrzucił z siebie z najwyższą desperacją: – Dlatego że... jest niebezpieczna!

– Niebezpieczna? Jak więc mogłeś pozwolić, bym się w niej zanurzyła?

– naigrawała się w żywe oczy, widząc, w jaki ambaras wpędziła nieszczęsnego chłopaka.

– Niebezpieczna! Taak! Ale nie dla ciebie, pani!

– Dalej nic nie pojmuję!

Josse wił się jak piskorz pod obstrzałem pytań, unikając przy tym wzroku Katarzyny, wreszcie nie wytrzymał, odwrócił głowę i wlepiwszy gały w rozbawione oczy Katarzyny, oświadczył z niezwykłą godnością: – Pani Katarzyno! Zawsze byłem człekiem rozumnym, dzięki czemu żyję po dzień dzisiejszy i mam nadzieję dożyć sędziwego wieku! Długo włóczyłem się o pustym żołądku i w potarganych łapciach po paryskim bruku. I nawet gdy przymierałem głodem, a właściwie, zwłaszcza wtedy, z daleka omijałem smażalnie, w których nad ogniem opiekały się, wydzielając niebiański zapach, rzędy tłuściutkich kapłonów, których nie miałem prawa tknąć. Nie wiem, czy dobrze mnie rozumiesz, pani?