Выбрать главу

Tak rozprawiając, siostry z noszami, a za nimi Katarzyna, doszły do niskich drzwi prowadzących do domu zakonnic. Za nimi nadeszły pozostałe, nieliczne niewiasty biorące udział w pielgrzymce. Wszystkie weszły do obszernej kuchni, w której zapach płonących na palenisku polan mieszał się z wonią kwaśnego mleka. U niskiej, osmolonej powały zwisały wianki cebuli i połcie wędzonek. W wiklinowych koszach suszyły się sery, a przed olbrzymim paleniskiem krzątały się dwie siostry. Obie z podwiniętymi rękawami mieszały żwawo gęsty kapuśniak bulgocący w dużym, czarnym kotle.

Siostry postawiły nosze przed paleniskiem, a Leonarda pochyliła się nad chorą.

– Jest bardzo blada. Dam jej czegoś na wzmocnienie, a tymczasem siostry przygotują jej łóżko.

– Powiedz, siostro, gdzie mogę znaleźć tę damę? – nie dawała za wygraną Katarzyna. – Muszę z nią mówić!

Siostra Leonarda wybuchnęła szczerym śmiechem.

– Ależ jesteś uparta, pani! Widzę, że sama muszę do niej pójść... Z góry jednak znam odpowiedź... Ty tymczasem zajmij się chorą.

I Leonarda zniknęła w czeluściach kuchni. Katarzyna pochyliła się nad Gillette, po chwili jednak rozmyśliła się i zrobiła kilka kroków w kierunku, w którym udała się Leonarda. Nie wiedząc jednak, czy może pozostawić Gillette bez opieki, zawahała się nieco, a wówczas jedna z kobiet zbliżyła się do niej.

– Ja będę czuwać nad twoją towarzyszką – powiedziała. – Możesz iść... Katarzyna uśmiechnąwszy się z wdzięcznością rzuciła się w ślad za siostrą Leonardą. Ujrzała, jak ta szybkim krokiem przemierza długi, zimny korytarz i jak znika za niskimi drzwiami. Ruszyła za nią.

Po chwili potwierdziło się, że dama ze złamaną nogą ma istotnie potężny głos, gdyż już po chwili, zza drzwi, za którymi zniknęła Leonarda, doszedł do jej uszu istny ryk.

– Potrzebuję moich służących! Do diabła! Chyba nie chcesz, żebym odesłała je do wspólnej sali na drugi koniec budynku?

Ten głos ciskający przekleństwa bez żadnego skrępowania wydał się Katarzynie dziwnie znajomy...

– Do diaska! To jasne jak słońce: nie oddam pokoju! Katarzyna instynktownie rzuciła się do drzwi i jak pocisk wpadła do środka. Pokój był mały, niski i prawie cały zajęty przez wielkie łoże z wyblakłymi zasłonami. Zaledwie przekroczyła próg, stanęła jak wryta.

W łożu, oparta na stercie poduszek, siedziała niewiasta potężnej postury, cała opatulona kołdrami. Stojąca naprzeciwko Leonarda wydawała się przy niej mamą kruszyną. W masie siwych włosów starszej pani przeświecały rude pasemka, a złość zabarwiła jej policzki na ceglasty kolor. Ramiona damy przykrywała czerwona tunika podbita lisim futrem, z szerokiego rękawa zaś wystawała skierowana w stronę siostry śnieżnobiała dłoń grożąca jej palcem.

Skrzypienie drzwi odwróciło uwagę damy od zakonnicy, a ujrzawszy w progu nieznajomą, przeciw niej skierowała swą złość.

– Ha! A więc to tak? Wszystkim wam się wydaje, że można do mnie wchodzić jak do stodoły?

Nie było wątpliwości! Katarzyna, dławiąc się ze wzruszenia, nie wiedząc czy ma śmiać się, czy płakać, zbliżyła się do kręgu światła rzucanego przez płomienie z kominka.

– Ależ to ja, droga Ermengardo! Nie poznajesz mnie?

Stara dama zesztywniała z wrażenia, a jej oczy stały się okrągłe jak szklanki. Otworzyła usta, lecz żaden dźwięk nie dobył się z jej gardła. Twarz starszej pani pobladła, a na skroniach pojawiły się krople zimnego potu.

– Ermengardo, to ja! To ja, Kata...

– Katarzyna!!! – zawyła wreszcie hrabina z taką siłą, że nieszczęsna Leonarda aż podskoczyła. Nie minęła chwila, a siostra miłosierdzia musiała rzucić się na niesforną hrabinę, gdyż ta, zapominając o złamanej nodze, chciała wyskoczyć z łóżka, by przywitać się z przyjaciółką.

– Pani noga, hrabino!

– Do diabła z moją nogą! Zostaw mnie, siostro! Katarzyno, nie wierzę własnym oczom!

Hrabina wyrywała się z krzepkich rąk Leonardy, lecz Katarzyna już była przy niej, już obejmowała ją czule. Uściskom i pocałunkom nie było końca. Z oczu Katarzyny trysnęły łzy radości.

– Masz rację, Ermengardo! To zbyt piękne, by mogło być prawdziwe!... To prawdziwy cud! Och, moja droga, co za szczęście ujrzeć cię znowu... Ale, ale co ty tutaj robisz?

– A ty, moje dziecko?

Tu hrabina odsunęła delikatnie Katarzynę od siebie i przyjrzała się jej badawczo.

– Prawie nic się nie zmieniłaś!... No, może trochę... Jesteś ciągle taka piękna! Lecz jednak jakaś inna... Powiedziałabym, jakaś uduchowiona! Na Belzebuba! Nikt by nie uwierzył, że przyszłaś na świat w kupieckiej rodzinie!

– Pani hrabino, pani pozwoli! – odważnie przerwała ten wywód siostra Leonarda. – Usilnie proszę, żeby pani wreszcie przestała wzywać imienia szatana w naszym świętym przybytku!

Ermengarda spojrzała na siostrę z nie udawanym zdziwieniem.

– To siostra jeszcze tu? Ach! Prawda... sprawa pokoju. Możesz przeprowadzić te moje leniwe stworzenia do wspólnej sali, a na ich miejscu zainstalować chorą. Teraz, kiedy jest przy mnie pani de Brazey, nie potrzebuję nikogo! Mamy sobie tyle do powiedzenia!

Siostra Leonarda, odprawiona w tak szarmancki sposób, zagryzła wargi, skłoniła się bez słowa i wyszła. Trzaskając drzwiami, dała upust swemu niezadowoleniu.

Hrabina wzruszyła na to ramionami i chcąc zrobić miejsce przyjaciółce, z trudem przesunęła się na łóżku, które jęknęło pod jej ciężarem.

– Siadaj przy mnie, moje dziecko, i opowiadaj! De to już czasu minęło, od kiedy opuściłaś mnie, by zdobyć Orlean?

– Pięć lat! – odparła Katarzyna. – Czas tak szybko leci...

– Więc ja od pięciu lat – podjęła Ermengarda – głowię się na próżno, co się stało z niejaką panią de Brazey! Ostatnie wiadomości o tobie miałam z Loches, gdzie zostałaś dwórką królowej Yolandy. Nie wstyd ci?

– Wstyd... – przyznała Katarzyna – lecz dni płynęły i nawet nie spostrzegłam się, jak... A przy okazji, droga Ermengardo, musisz odwyknąć od nazywania mnie „de Brazey”. Już dawno tak się nie nazywam...

– A jak brzmi teraz twoje nazwisko?

– Najpiękniej na świecie: Montsalvy!... – odparła Katarzyna z taką dumą, że hrabina nie mogła powstrzymać uśmiechu.

– Tak więc wygrałaś? Ty chyba zawsze będziesz mnie zaskakiwać, Katarzyno! A jaką to sztuczką posłużyłaś się, aby doprowadzić do zgody z nieustępliwym Arnoldem?

Na dźwięk imienia małżonka uśmiech Katarzyny zgasł, a w kącikach jej ust pojawiła się zmarszczka boleści.

– To bardzo długa historia... – wyszeptała. – I bardzo okrutna... Pani de Châteauvillain umilkła. Przez chwilę przyglądała się przyjaciółce, wzruszona ogromem cierpienia malującego się na jej twarzy. Wpadła w zakłopotanie i bała się zranić ją niepotrzebnymi słowami. W końcu, z niezwykłą jak dla siebie łagodnością, rzekła: – Wezwij którąś z moich służących. Pomoże ci zdjąć te przemoczone fatałaszki, wysuszy je, a ty ubierzesz moje... trochę za duże po prawdzie, lecz za to suche. Podczas wieczerzy opowiesz mi o wszystkim. Wyglądasz na bardzo zmęczoną.

– Bo jestem... – przyznała Katarzyna, uśmiechnąwszy się blado. – Najpierw jednak muszę zająć się moją towarzyszką: tą, dla której potrzebowałam oddzielnego pokoju.

– Wydam odpowiednie rozkazy!

– Nie! Proszę! Ja sama muszę do niej pójść! Lecz obiecuję, że zaraz do ciebie wrócę!

Katarzyna wyszła na korytarz w chwili, kiedy do sąsiedniego pokoju, opuszczonego przez dwie pokojówki Ermengardy, przyniesiono Gillette. Niewiasta, która obiecała Katarzynie, że zajmie się chorą, również tam była.