– O Boże! Czy aż tak jej nienawidzi? – zdumiała się Katarzyna. – Może jest kłótliwa, może ciosa mu kołki na głowie?
– Gorzej! – odparł Josse poufnym tonem. – Ona... go leje!
W tej chwili Gerbert na czele gromady zaintonował kolędę. Josse zaś, dla przeciwwagi, zanucił o całe niebo weselszą piosenkę biesiadną.
Rozdział drugi
RUBINY ŚWIĘTEJ FOY
W ciągu dwóch dni pielgrzymi przebyli trudną drogę przez dolinę rzeki Lot i wąskie wąwozy Dourdou, która prowadziła z Aubrac do świętego miasta Conques. Dwadzieścia długich mil z przerwą na krótki sen w Espalion, w starej komandorii templariuszy, gdzie żołnierze-mnisi, ojcowie świętego Jana z Jerozolimy, zajęli się strudzonymi pielgrzymami. Gerbert Bohat wydawał się opętany wściekłością i nie chciał słuchać jęków ani skarg swoich owieczek.
Te dwa dni były dla Katarzyny istnym piekłem. Mimo że zraniona noga srodze jej dokuczała, ona uparcie nie chciała wsiąść na konia, była bowiem przekonana, że jeśli nie przebędzie drogi jak prawdziwy pielgrzym, jeśli nie potraktuje jej jak pokuty, Bóg nie da się przebłagać. Swoje cierpienia ofiarowała Arnoldowi, prosząc Boga, by dał mu wyzdrowienie, a jej pozwolił go odnaleźć. Szłaby do niego nawet po rozpalonym żelazie.
Nadeszła jednak chwila, podczas rytualnego umywania stóp pielgrzymom przez mnichów, kiedy została zmuszona do skorzystania z pomocy. Staruszek mnich ulitował się nad jej pokrytymi pęcherzami, krwawiącymi stopami i namaścił je balsamem przyrządzonym z wosku świecy, oliwki z oliwek i alkoholu etylowego.
– To stary przepis kawalerzystów – wyjaśnił z uśmiechem. – Młodzi, którzy dopiero co wstąpili w nasze szeregi i mają jeszcze delikatną skórę na zadku, po pierwszych dłuższych kawalkadach używają tego całymi tonami!
Pomimo że lekarstwo okazało się skuteczne, wieczorem Katarzyna była na skraju omdlenia. Wtedy jej oczom ukazało się miasteczko z potężnym opactwem, zawieszonym na zboczach wąskiej doliny Ouche.
Katarzyna z obojętnością spojrzała na piękną bazylikę, przed która jej towarzysze zgodnie padli na twarz.
– Jesteś ledwo żywa! – zrzędziła Ermengarda. – Proszę, nie idź do opactwa! Zapewniono mnie, że jest w tej okolicy przyzwoita oberża i, Bóg mi świadkiem, mam zamiar w niej przenocować!
Katarzyna, obawiając się pogardy Gerberta, nie wiedziała, co odpowiedzieć, lecz przewodnik zadowolił się wzruszeniem ramion i powiedział: – Rozlokujcie się, gdzie możecie! Opactwo i tak jest przepełnione, a ja sam nie wiem, dokąd poprowadzić ludzi. Niech każdy urządzi się, jak może: po stodołach i domach mieszkańców. Nie zapomnijcie jednak o uroczystej mszy i o procesji!
– O której godzinie wyruszymy? – spytała Katarzyna z niepokojem.
– Dopiero pojutrze! Święte sanktuarium zasługuje na to, by spędzić w nim na modłach choć jeden dzień!
Co rzekłszy, odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę bramy opactwa, nie zważając na protesty Katarzyny, której, pomimo zmęczenia, perspektywa spędzenia całego dnia w jednym miejscu wydawała się wielkim marnotrawstwem czasu, nawet jeśli ten dzień miał jej przywrócić utracone siły.
– Co za strata czasu... – jęknęła, podając ramię Ermengardzie, którą właśnie służące w pocie czoła zsadzały z wierzchowca.
Hrabina, zmęczona długimi godzinami spędzonymi w siodle, miała zesztywniałe członki, nie straciła jednak ani werwy, ani zapału.
– Chyba zgaduję, o czym myślisz, moja droga! – powiedziała wesoło, prowadząc Katarzynę ku przedsionkowi rozłożystej oberży, osadzonej na solidnych podporach, które nadawały jej wygląd prawdziwej fortecy.
– Powiedz więc, o czym?
– Myślę, że wiele byś dała, aby jutro skoro świt wskoczyć na rączego konia i zostawiwszy za sobą tych wszystkich pobożnisiów, pogalopować na skrzydłach wiatru do pewnego galicyjskiego miasta, w którym ktoś na ciebie czeka!
Katarzyna nie miała siły protestować, więc uśmiechnęła się tylko blado i odparła: – To prawda, Ermengardo... Ten powolny marsz zabija mnie... Lecz moim pragnieniem jest wytrwać do końca. A zresztą, drogi tu niebezpieczne i aż roi się od rzezimieszków. Lepiej więc być w gromadzie. Łącznie z twoimi rycerzami i dworkami byłoby nas zaledwie siedem osób.
Zakładając, oczywiście, że nasza liczba nie zmaleje po drodze. Wiadomo mi bowiem, że jeden z twoich ludzi dał drapaka!
Tak było w istocie. Kiedy bowiem o świcie pielgrzymi opuszczali komandorię w Espalion, eskorta hrabiny składała się już tylko z trzech osób: czwarty ulotnił się gdzieś jak kamfora. Ku wielkiemu jednak zdziwieniu Katarzyny, wiadomość ta nie zdenerwowała starszej pani.
– Burgundczycy nie przepadają za podróżami – wyjaśniła ze stoickim spokojem. – A Franciszek nie był zachwycony wyprawą do Hiszpanii i widocznie wolał powrócić do domu!
Ta nieoczekiwana filozofia hrabiny zaintrygowała Katarzynę, znającą zbyt dobrze nieprzejednaną surowość Ermengardy wobec służby. Ta nagła zmiana w jej zachowaniu była co najmniej dziwna.
Oberża Świętej Foy przyjęła panią de Châteauvillain z wszelkimi należnymi jej honorami. Hrabina zresztą jak nikt inny uwielbiała być obsługiwana. Pomimo tłoku natychmiast znalazły się dla niej dwa pokoje: jeden dla niej i Katarzyny, drugi dla dwórek i Gillette de Vauchelles, którą stara dama ostatecznie wzięła pod swoje opiekuńcze skrzydła.
Zdrożone niewiasty żwawo spożyły wieczerzę, prawie wcale się przy niej nie odzywając, po czym Ermengarda udała się prosto do swego pokoju, runęła do łóżka i zasnęła kamiennym snem. Katarzyna zaś, pomimo zmęczenia, stanęła w oknie wychodzącym na niewielki placyk i błądziła wzrokiem wśród kolorowego i dziwacznego tłumu zgromadzonego przed kościołem.
Jak to zwykle bywa na szlaku wielkich pielgrzymek, tak i tutaj ściągnęli komedianci, popisując się przed mieszkańcami miasteczka i pielgrzymami, którzy z braku miejsc ułożyli się na nocleg przed kościołem. Muzykanci grali na wiolach i lutniach, inni na harfach i fletach. Natchniony wierszokleta, odziany w kolorowe łachmany, zgromadził wokół siebie wianuszek dziewcząt i młodzieńców. Chuda, bosonoga dziewczyna w czerwonej sukience podrygiwała w takt muzyki przed wysoką, kamienną fasadą kościoła, na której majestatyczna postać Chrystusa wznosiła nad tłumem rzeźbionych postaci błogosławiącą dłoń. W blasku łuczyw ożywały wyrzeźbione na tympanonie* [*Tympanon archit. trójkątne pole frontonu lub półkoliste pole nad nadprożem, często bogato rzeźbione.] postacie z Sądu Ostatecznego, jedne zmierzające prosto do nieba, inne wykrzywiające boleśnie twarze na mękach piekielnych...
Katarzyna zamknęła oczy. Dotarła więc do miejsca, przez które musiał przejeżdżać Arnold, a po nim biedny Walter! Tu, w tym miejscu przed kościołem, musieli zsiąść z koni, tu wmieszali się w tłum. Gdzie byli teraz trędowaty zbieg i syn dalekiej Północy? Co się z nimi stało? Czy uda jej się natrafić na ich siady...
Po chwili otrząsnęła się już jednak z zamyślenia, gdyż w tłumie gapiów zauważyła chudą sylwetkę Gerberta Bohata. Przewodnik zbliżył się właśnie do dziewczyny w czerwonej sukience, która ledwo dysząc przestała tańczyć i wyciągnęła w stronę publiki swój tamburyn, w oczekiwaniu na datki. Pomimo znacznej odległości, Katarzyna zrozumiała bez trudu sens ich rozmowy. Gerbert wymachiwał jej przed nosem kościstą ręką, wskazując raz na zuchwale wydekoltowaną sukienkę, raz na postać Chrystusa na fasadzie kościoła. Dziewczyna najwyraźniej przestraszyła się tego wysokiego mężczyzny, gdyż zakryła głowę ramionami, chcąc uniknąć spodziewanych razów. Zapędy obcego nie były jednak w smak młodym wieśniakom, którzy otaczali wierszokletę. Nie widząc niczego złego w tym, że dziewczyna tańczy przed kościołem, ruszyli jej z odsieczą. Jeden z nich, tęgi osiłek, chwycił intruza za kołnierz, inni otoczyli go z groźnymi minami, a dziewczęta ciskały pod jego adresem wyzwiska. Bohat znalazł się w prawdziwych opałach.