– Dokąd ją zabierasz? Chcę wiedzieć! – rzucił spokojnie Arnold.
– Niedaleko. Jej pokój wychodzi na ogród. Zobacz, jaka jestem dla ciebie dobra! Przyjmuję twą siostrę u siebie, żebyś mógł ją odwiedzać! W haremie, do którego nie wolno ci wchodzić, byłoby to niemożliwe. A teraz pozwól jej odejść. Noc mija i nie możemy rozmawiać tu aż do świtu...
Och! Ten mruczący głos, usypiający i przekonywający! Kto, słysząc go, przypuściłby przez chwilę, że należy do istoty perfidnej i przepełnionej nienawiścią? Arnold jednak zdążył przeniknąć prawdziwą naturę Zobeidy.
– Dziwne, że nagle jesteś taka zgodna! To całkiem do ciebie niepodobne! Księżniczka wzruszyła ramionami i odpowiedziała słodkim głosem: – Jest twoją siostrą, a ty moim panem! Ot i wszystko! Katarzyna również nie łudziła się co do prawdziwych intencji księżniczki.
Jej nagłe oznaki dobroci z pewnością nie wróżyły nic dobrego, gdyż ani łagodny głos, ani uśmiech nie złagodziły zimnego wyrachowania malującego się w oczach.
Katarzyna odeszła w towarzystwie Moraymy, czując miłe ciepło w sercu, gdyż widziała, że Arnold odprowadza ją wzrokiem.
Okna jej pokoju istotnie wychodziły na ogród. Z wąskiej, lecz wygodnej kanapy, na której położyła ją Morayma, Katarzyna dostrzegała pomiędzy kolumnami błyszczącą taflę wody w basenie i odbicie księżyca. Morayma nie omieszkała zwrócić jej uwagi na dyskretny urok tego niewielkiego pokoju o ścianach pokrytych kryształowymi płytkami w kolorach łososiowym i migdałowo-zielonym w cedrowych, pozłacanych ramkach.
– Może i mniej tu przepychu niż w twoim starym apartamencie – powiedziała – lecz za to co za gust! Zobeida nie lubi dużych pomieszczeń. Tutaj niczego ci nie zabraknie i będziesz miała wrażenie, że mieszkasz w ogrodzie!
Stara Żydówka siliła się bardzo, by zachwalić nowe mieszkanie Katarzynie. Czy chciała jej dodać odwagi, czy też sobie? – myślała Katarzyna, lecz widząc jak Morayma drży, doszła do wniosku, że sama jej potrzebowała.
– Czemu się tak trzęsiesz, Moraymo? Ty się chyba czegoś boisz?
– Ja?... Nie boję się – odparła fałszywie. – Jest mi tylko zimno!
– W taką ciepłą noc? Wiatr ustał i nawet jeden listek się nie porusza...
– A jednak mi zimno... Mnie zresztą jest zawsze zimno! – odparła stawiając u wezgłowia łóżka dzbanek mleka, co Katarzyna powitała ze zdziwieniem.
– Po co to mleko? – spytała.
– Na wypadek gdyby chciało ci się pić. A zresztą, musisz pić dużo mleka, bo dzięki niemu będziesz miała piękną skórę!
Katarzyna westchnęła ze zmęczenia. W środku nocy zajmować się skórą! Zdawało się, że w tym pałacu najwięcej uwagi poświęcano sekretom urody i zaczynało ją to szczerze nudzić. Jakby nie miała innych zmartwień poza dbałością o swój wygląd.
Morayma tymczasem oddaliła się żwawo na krótkich nóżkach i Katarzyna mogła wreszcie zastanowić się nad własną sytuacją. Nie obawiała się bezpośredniego sąsiedztwa Zobeidy. Księżniczka z pewnością zastanowiłaby się ze sto razy zanim zaatakowałaby tę, którą uważała za siostrę swego ukochanego. Tym, co martwiło ją najbardziej, był Arnold! Na samym początku, kiedy ją rozpoznał, nie wątpiła w jego szczerą radość ze spotkania ani nawet w jego miłość. Zobeida zdmuchnęła jednak tę radość swymi zatrutymi insynuacjami i Arnold, zapomniawszy o szczęściu, słuchał już tylko swojej zazdrości i honoru zdradzonego małżonka. Gdyby jeszcze dowiedział się, co się stało w obozie Cyganów albo w zamku w Koce, odwróciłby się od niej na zawsze. Nigdy nie może się o tym | dowiedzieć...
Zmęczenie wywołane tymi wszystkimi przeżyciami w końcu zamknęło jej oczy, lecz nie był to głęboki, wzmacniający sen. Katarzyna spała źle, nerwowo, rzucała się na łóżku i dręczyły ją okropne koszmary. Podświadomie wyczuwała jakieś grożące jej niebezpieczeństwo.
Nagłe dławiące uczucie duszenia się zbudziło ją w jednej chwili i kazało usiąść na łóżku. Była cała spocona, a jej serce biło jak opętane. Światło księżyca znalazło się teraz na posadzce pokoju... ukazując jakiś długi, oślizgły kształt pełznący w stronę jej łóżka! Katarzyna krzyknęła z trwogi.
To nie był przypadek i zrozumiała to w ułamku sekundy. Dzban z mlekiem, ulubionym przysmakiem węży! Strach Moraymy i jej pośpieszne wyjście! To wszystko było sprawką Zobeidy, a ją czekała najstraszliwsza ze śmierci!
Podciągnęła przykrycie do nagich piersi i czując, jak po plecach spływa strużka zimnego potu, patrzyła na zbliżającą się śmierć oczami zogromniałymi z przerażenia. Nie mogła się ruszyć ani krzyczeć. Patrzyła jak zahipnotyzowana, a wąż zbliżał się coraz bardziej. Nie był zbyt wielki, miał szeroką, płaską, trójkątną głowę. A przecież Arnold był niedaleko, wystarczyłoby go zawołać. Wreszcie z jej piersi wydobył się przeciągły krzyk: – Arnoldzie! Arnoldzie!
I stał się cud. Katarzyna myślała przez chwilę, że strach pomieszał jej zmysły, kiedy w świetle księżyca zobaczyła jego sylwetkę, wyłaniającą się z ciemnego ogrodu jak dobry duch ze wschodnich bajek. Arnold jednym spojrzeniem objął skuloną w kącie łóżka Katarzynę, drugim kobrę, która podnosiła już głowę. Wyrwawszy sztylet zza pasa runął na gada.
Śmierć węża była natychmiastowa. Ostrze sztyletu wbite u podstawy głowy odcięło ją od ciała, które opadło bezwładnie na posadzkę. Arnold wstał i spojrzał na żonę. W blasku księżyca jej twarz była tragicznie blada. Jej zaciśnięte ręce nie wypuszczały przykrycia, trzęsła się jak w febrze. Żeby ją uspokoić, Arnold wyszeptał: – Nie bój się! Zabiłem go!
Ona ledwo go jednak słyszała. Ogarnięta aż do wnętrza potwornym strachem, siedziała z wytrzeszczonymi oczami, szczękając zębami. Arnold zaniepokojony usiadł przy niej na łóżku.
– Katarzyno, proszę cię! Odpowiedz! Nic ci się nie stało? Otworzyła usta, lecz słowa nie chciały przejść przez ściśnięte gardło i drżące usta. Miała ochotę płakać, ale nie mogła. Arnold widząc utkwione w nim wciąż przerażone, fiołkowe oczy, nie namyślając się wziął ją w ramiona.
Zrobiło mu się jej ogromnie żal, gdy tuliła się do jego piersi niczym przerażone dziecko. Przycisnął ją mocniej i pogłaskał po jasnej głowie.
– Biedactwo! Tak się wystraszyłaś! A to nędznica! Wiedziałem, że jest zdolna do wszystkiego, dlatego nie zmrużyłem oka. Ale żeby wymyślić coś tak podłego! Uspokój się, jestem przy tobie... Obronię cię. Uciekniemy razem, wrócimy do domu. Kocham cię...
Słowa te przyszły same. Jego zazdrość zniknęła. Przed chwilą niespokojnie krążąc po ogrodzie i wracając uporczywie w pobliże pokoju Katarzyny, zaledwie usłyszał jej wołanie, a kiedy stanął w progu i ujrzał strasznego gada pełznącego w stronę łóżka żony, lęk o nią uzmysłowił mu, jak bardzo ją kocha. Trzymając ją teraz drżącą w ramionach zrozumiał, że nikt ani nic nigdy więcej nie stanie między nimi, że mają jedno wspólne serce i dwa ciała. W ramiona Zobeidy pchnął go tylko kaprys, uczucie zbyt nędzne w porównaniu ze szczęściem przyciskania Katarzyny do piersi.
Katarzyna przywarła do niego gorączkowo, szepcąc jakieś niezrozumiałe słowa przy jego szyi. Arnold przestraszył się, że postradała zmysły.
– Posłuchaj mnie! Popatrz na mnie! Nie poznajesz już mnie? Dała znak, że rozumie, więc stał się mniej niespokojny i ponownie zaczął gładzić jej włosy.
– Moje serce! – szeptał. – Uspokój się. Nie musisz się już bać! Co mogę zrobić, żebyś się uspokoiła?
Czuł się niezręczny wobec tej bezbronnej istoty chroniącej się w jego ramionach... Wtedy nagle Katarzyna wybuchnęła szlochem. Arnold zrozumiał, że jest uratowana, że szaleństwo oddaliło się i zaczął ją kołysać jak niemowlę.