Kiedy pięć dni później grupa uciekinierów dotarła do Almerii, Walter jeszcze żył, lecz było jasne, że jest umierający. Życie, pomimo zaciekłej walki wydanej śmierci przez małego medyka, uciekało powoli z jego potężnego ciała.
– Nic nie da się już zrobić – oświadczył medyk. – Nic nie przedłuży mu życia. Właściwie gdyby nie jego silna budowa, umarłby już w dniu, w którym zadano mu cios. A poza tym... – dodał po chwili namysłu – on nie chce żyć. On mi nie chce pomóc!
– Co chcesz przez to powiedzieć? – spytała Katarzyna.
– Że on nie chce dłużej żyć. Można by rzec, że jest szczęśliwy, iż umiera! Nigdy nie spotkałem człowieka przyjmującego własny koniec z takim spokojem.
– Ale ja chcę, żeby on żył! – zbuntowała się Katarzyna. – Czy nie można go do tego zmusić?
– Nic na to nie poradzimy! Myślę, że on uważa swoje ziemskie zadanie za zakończone, jako że odnalazłaś męża.
– Chcesz powiedzieć, że... już go nic nie obchodzę?
– Według mnie obchodzisz go nawet za bardzo. I dlatego, myślę, jest zadowolony, że umiera.
Katarzyna zamilkła. Domyśliła się bowiem, co miał na myśli mały medyk. Teraz, kiedy znowu była z Arnoldem, Walter nie widział już dla siebie miejsca w życiu Katarzyny i nie chciał po tym, jak wspólnie przeżyli tyle ciężkich chwil, być biernym świadkiem jej szczęścia z Arnoldem.
– Jak długo będzie jeszcze żyć? – spytała. Abu wzruszył ramionami.
– Tego nikt nie wie. Może kilka dni, a może kilka godzin. Szybko traci siły... a tak liczyłem na zbawienne działanie morskiego powietrza!
Morze! Katarzyna ujrzała je ze szczytu wzgórza. Rozciągało się u jej stóp aż po horyzont, połyskliwe, gładkie i ciemnoniebieskie, a słońce przebłyskiwało w nim tysiącem diamentów. W dole widać było wielkie, olśniewająco białe miasto* [*„Białe miasto” – Almeria.] z dominującą nad nim fortecą i z wielkim portem, w którym kołysały się statki o różnobarwnych żaglach. Na tle oślepiająco niebieskiego nieba poruszały się ciemnozielone pióropusze palm.
Miasto to leżało w przedłużeniu szerokiej doliny, porośniętej pomarańczowymi i cytrynowymi drzewami. Morze we Flandrii miało kolor szarozielony i toczyło wściekle swe spienione, wysokie fale, roztrzaskując je o targane wiatrem wydmy. Katarzyna, zapominając na chwilę o zmartwieniu, chwyciła Arnolda za rękę.
– Popatrz! To z pewnością najpiękniejsze miejsce na ziemi. Czy nie bylibyśmy cudownie szczęśliwi, mogąc tu zamieszkać?
On jednak pokręcił głową, a w kąciku jego ust pojawiła się surowa zmarszczka, którą ona tak dobrze znała.
– Nie! Nie bylibyśmy szczęśliwi! Jesteśmy przyzwyczajeni do czegoś innego. Ja przynajmniej nie jestem stworzony dla tego kraju, którego uroki kryją w sobie okrucieństwo i grzech, dzikie instynkty i wiarę, która jest nam obca. Żeby żyć na ziemi islamu, trzeba najpierw podbijać, zabijać, niszczyć, a potem panować... Wierz mi, że nasza poczciwa, surowa Owernia, jeśli kiedyś do niej wrócimy, da nam o wiele więcej prawdziwego szczęścia. – I uśmiechnąwszy się do niej, pocałował ją szybko w oczy i odjechał w stronę Mansoura.
Grupa zatrzymała się na wzgórzu, ażeby się naradzić. Mansour wskazał na białą fortecę i rzekł: – To Alcazaba, siedziba księcia Abdullaha. Ma dopiero piętnaście lat, ale obchodzi go jedynie wojaczka. Na jego ziemiach nie musisz już obawiać się kalifa, Arnoldzie. Co zamierzasz?
– Znaleźć statek, który zawiózłby nas do ojczyzny.
– W porcie stoją dwa moje statki. Ja popłynę jednym do Afryki, aby obmyślić tam zemstę. Wy wsiądziecie na drugi i popłyniecie do Walencji. Od kiedy zostaliśmy wypędzeni przez Cyda* [*Cyd (arab. pan) – przydomek Rodriga Diaza (ok.
1040-1099), hiszp. bohatera narodowego, pogromcy Maurów.], nie przybijamy do portu nawet w celach handlowych. Kapitan wysadzi was nocą na wybrzeżu. W Walencji nie będzie kłopotu ze znalezieniem statku, który zawiezie was do Marsylii.
Arnold skinął głową. W Marsylii, należącej do królowej Yolandy, hrabiny Prowansji, czułby się już jak w domu. Widząc jego uśmiech, Katarzyna odgadła powód mężowskiej radości.
– A czy możemy odpłynąć jeszcze tej nocy? – spytał z niepokojem.
– Po co ten pośpiech? U Abdullaha znajdziecie braterską gościnę, którą ja sam chętnie bym wam ofiarował, gdybym mógł was zabrać do Magrebu. Może dzięki temu nie zachowasz, panie, aż tak złego wspomnienia z islamskiego kraju.
– Możesz być pewien, że nawet jeśli nie zachowam dobrego wspomnienia o całym islamie, to o tobie z pewnością. Poznanie ciebie, Mansourze, to był dar niebios, i dziękuję im za to! Ale jest jeszcze ranny...
– Nie przeżyje. Abu już wam mówił.
– Wiem, lecz gdyby przynajmniej mógł poczekać, zanim dotrzemy do francuskiej ziemi.
– Nie przetrzyma podróży – odparł Mansour po chwili namysłu. – Rozumiem jednak twój zamiar, bracie, stanie się więc, jak chcesz: jeszcze tej nocy na statku zostaną wciągnięte żagle!
Mansour wsiadł na konia, Katarzyna zaś wróciła do lektyki. Walter na chwilę odzyskał przytomność, lecz oddychał z coraz większym trudem, a jego twarz owionął podmuch śmierci. Pomimo to, spojrzał całkiem świadomie na Katarzynę, która odsunąwszy zasłony powiedziała łagodnie: – Oto morze, które zawsze kochałeś, o którym tyle mi opowiadałeś. Nad nim szybko przyjdziesz do zdrowia!
Lecz Walter tylko pokręcił głową, a na jego bladych wargach pojawił się bolesny uśmiech.
– Nie... i tak jest lepiej. Ja... umieram...
– Nie mów tak! – krzyknęła. – Zaopiekujemy się tobą!
– Nie! Po co kłamać? Ja wiem, że... I jestem szczęśliwy... Proszę cię tylko o jedno... Musisz mi coś obiecać, Katarzyno!
– Wszystko, czego chcesz!
Walter dał znak, żeby się zbliżyła. Katarzyna pochyliła się tak nisko, że jej ucho dotknęło prawie ust nieszczęśnika.
– Przysięgnij, że Arnold nigdy się nie dowie o tym, co się zdarzyło w Koce.
To by go zabolało... a przecież to była z twojej strony tylko jałmużna! Nie warto mu o tym wspominać!
Katarzyna wyprostowała się i chwyciła żarliwie bezwładną rękę, leżącą na materacu.
– Nie! – powiedziała z przekonaniem. – To nie była jałmużna! Zrobiłam to z miłości. Przysięgam na wszystko, co mi jest najdroższe: tamtej nocy kochałam cię naprawdę! Dałeś mi tyle radości! Do tego stopnia, że... – dodała zniżając głos – że miałam ochotę porzucić zamysł udania się do Grenady!
Katarzyna umilkła. Twarz Waltera pojaśniała z niewysłowionego szczęścia, jak u zadowolonego dziecka i po raz pierwszy od tamtej pamiętnej nocy Katarzyna odnalazła w jego wzroku płomień, który palił się w nim wtedy.
– Żałowałabyś tego, moje kochanie... – wyszeptał – ale dziękuję ci, że mi o tym powiedziałaś! Teraz odejdę szczęśliwy!
Katarzyna otworzyła usta, żeby zaprotestować, lecz on dodał słabnącym głosem: – Nie mów nic więcej... Zostaw mnie... Chciałbym mówić z medykiem, a nie mam już wiele czasu... Żegnaj, Katarzyno! Tylko ciebie zawsze kochałem...
Katarzyna poczuła ucisk w gardle, lecz nie ośmieliła się odmówić jego prośbie. Pochyliwszy się, złożyła na jego bladych wargach ostatni pocałunek, po czym zwróciła się do Marii, która siedząc w kąciku cicho jak myszka, była świadkiem ich rozmowy.
– Zawołaj Abu! Ja wysiadam z lektyki.
Orszak posuwał się krok za krokiem, gdyż na drodze prowadzącej do białego miasta panował tłok. Musiał to być dzień targowy. Maria zawołała medyka, a Katarzyna połykając łzy, ześlizgnęła się na ziemię. Arnold jechał na przedzie obok Mansoura. Zawołała go z takim bólem w głosie, że zatrzymał się i spojrzawszy na jej zalaną łzami twarz, pochylił się w siodle i podając jej dłoń powiedział: – Chodź!