Pozostało jednak jeszcze jedno zmartwienie: jej paź ciągle nie wracał. Miała nadzieję, że schronił się u swej matki.
Sara, nie mogąc pokonać wstydu za swą chwilową słabość, dwoiła się i troiła, czuwając nie tylko nad normalnym funkcjonowaniem zamku, lecz także doglądając uciekinierów i pilnując, by niczego im nie zabrakło. Zaoferowała nawet swą pomoc przeorowi przy pośmiertnej toalecie brata Amabla, gdyż była zręczna i za pomocą noża i oliwy usunęła ostrza strzał z ciała zmarłego. Teraz jego ciało, obmyte w winie i owinięte prześcieradłem, spoczywało w krypcie klasztornej, czekając na pochówek, który miał się odbyć w nocy, tak aby mnisi mogli uczestniczyć w czasie dnia w obronie miasta razem z innymi mieszkańcami.
Wkrótce przygotowania zakończyły się i nie pozostawało nic innego do roboty jak obserwować ruchy wroga. Powoli miasto przyzwyczajało się do stanu oblężenia i każdy, kiedy tylko jego obecność na murach nie była konieczna, wracał do swoich codziennych zajęć.
Spośród kobiet zamieszkałych w Montsalvy jedna trzymała się na uboczu. Była to piękna dziewczyna o czarnych oczach i jedwabistej, ciemnej karnacji. Przybyła do Montsalvy dziesięć lat temu wraz z matką, koronczarką z Puy, która po śmierci pierwszego męża wyszła za Augustyna Fabre, cieślę. Matka, będąc słabego zdrowia, zgasła wkrótce którejś srogiej zimy, a Augustyn zaopiekował się dziewczyną jak własną córką. Stopniowo Azalia zajęła miejsce matki. Utrzymywała dom w doskonałym porządku i tak jak matka zajęła się wyrobem koronek, przewyższając ją wkrótce kunsztem. Zdobyła bogatą klientelę w okolicznych zamkach i wśród miejscowych notabli.
Sama pani de Montsalvy zamawiała u Azalii wiele rzeczy, podziwiając jej umiejętności i zmysł artystyczny. Koronczarka była jednak jedyną kobietą w mieście, z którą nie potrafiła się zaprzyjaźnić. Zresztą żadna kobieta w mieście jej nie lubiła. Być może z powodu sposobu, w jaki patrzyła na chłopców, a nawet żonatych mężczyzn, albo z powodu tego gardłowego śmiechu podobnego do gruchania gołębicy. A może z powodu zbyt odważnego dekoltu, z jakim zwykła się pokazywać w swym oknie. Piękna i niebiedna Azalia mogła już sto razy wyjść za mąż, lecz mimo wielkiego powodzenia wśród chłopców nie przyjęła oświadczyn żadnego.
„Chcę wyjść za mąż z miłości i będę kochać tylko jednego, godnego mnie, czyli takiego, który byłby zdolny do wszystkiego z miłości dla mnie!” – zwykła mawiać mrużąc kocie oczy, które niejedna z kobiet chętnie by jej wydrapała. W ten sposób Azalia doszła do dwudziestu pięciu lat i nadal pozostawała w stanie panieńskim, ku zadowoleniu zresztą samego Augustyna, który bał się, że wydając ją za mąż, straci gospodynię.
„Żadna ciemięga nie jest ciebie godna, moja perło! – mawiał Augustyn, gładząc jej jedwabisty policzek. – Ty jesteś godna wielkiego pana!”
Naturalnie, Augustyn nie był przez to lubiany przez młodzieńców, a matrymonialne marzenia ojczyma doszły do uszu Katarzyny. Donatka, małżonka Saturnina, kiedy powtórzyła słowa Augustyna swej pani, nie mogła ukryć oburzenia, lecz Maria, żona Jossego, która w haremie zdobyła zadziwiającą wiedzę na temat kobiecej natury, natychmiast wyjaśniła, jak się rzeczy mają:
– Augustyn powiada „wielki pan”, lecz jego córka myśli o „panu Arnoldzie!” Trzeba widzieć, jak patrzy na naszego pana, kiedy on przejeżdża konno przez miasto: istna kotka oblizująca się przed spodkiem śmietany. A jakie ukłony przed nim składa!
– Opowiadasz głupoty, Mario! Nie ośmieliłaby się mierzyć tak wysoko! – odparła wtedy Katarzyna.
Jednak w głębi serca poczuła nieprzyjemne ukłucie. Była pewna miłości swego męża i nie obawiała się sideł mieszczki. Niemniej przypominała jej Azalia dwie kobiety, których obawiała się najbardziej w swym życiu: Marię de Comborn, kuzynkę, która kochała się w Arnoldzie aż do zbrodni, i sułtankę Zobeidę, która więziła go w swym pałacu. Z pierwszej Azalia miała łapczywe pożądanie, a z drugiej ogromną zmysłowość, takie same czarne jak węgiel włosy i takąż bursztynową skórę. I czasem, kiedy koronczarka przychodziła do zamku ze swymi wyrobami, Katarzyna zastanawiała się, czy przypadkiem dziewczyna ta nie jest trzecią postacią damskiego demona, który chce jej zabrać jej miłość.
Tamte dwie, Maria i Zobeida, zginęły jednakowo, i to z ręki samego Arnolda od ciosu wymierzonego sztyletem ze srebrnym krogulcem, który zawsze był dla Katarzyny talizmanem i ostatnią obroną, lecz czy można było przewidzieć reakcje mężczyzny?
Gdyby Katarzyna urodziła się w zamku szlacheckim, z pewnością nie zwróciłaby uwagi na tak prostą rywalkę, lecz będąc córką zwykłego złotnika, nigdy nie lekceważyła przeciwnika, jakikolwiek by on był, i nigdy się nie myliła.
Od czasu wyjazdu Arnolda Katarzyna zapomniała o swych niejasnych obawach, jakie wzbudzały w niej płonące źrenice i wilgotne usta Azalii, a oblężenie odsunęło tę sprawę na boczny tor.
Przy studni zebrały się kobiety i rozprawiały o tym, jak wykurzyć wroga, lecz Azalia jak zwykle trzymała się na uboczu, przysłuchując się im z drwiącym uśmiechem.
– Straszny koniec brata Amabla nie załatwia niczego – powiedziała Gauberta. – Trzeba pomyśleć o nowym posłańcu.
– A jak chcesz wysłać swego posłańca? – spytała inna. – Przerzucić go przez mury, prosząc Pana Boga, by poleciał jak najdalej?
Gauberta wzruszyła pogardliwie ramionami i krzyknęła:
– W zamku są podziemia, można je wykorzystać.
Istotnie, kiedy Katarzyna i przeor Bernard odbudowywali niedaleko bram Montsalvy stary zamek Puy de l’Arbre, kazali zrobić w jego podziemiach przejście, którym w razie oblężenia można by było wyjść. I jak to było w zwyczaju od wielu wieków, tajemne przejście zaczynało się w wieży, a kończyło daleko w polu, ukryte wśród skał i krzaków. Nie należało o tym trąbić głośno i Katarzyna, która zbliżyła się do kobiet kazała handlarce płótnami mówić ciszej.
– Nie mów tak głośno, Gauberto, bo jeszcze ktoś cię usłyszy.
– A kto, pani? Nie myślisz chyba, że wśród nas chowa się zdrajca!
– Nie – uśmiechnęła się Katarzyna – lecz masz donośny głos droga przyjaciółko. Mogłabyś, tak jak Dziewica Orleańska, dowodzić armią...
Okropny hałas i odgłosy walenia młotka przerwały jej w pół słowa. Pochodziły z jednego z domów stojących w pobliżu studni, zajmowanego przez Augustyna, ojczyma Azalii. Przez otwarte na oścież, mimo panującego przenikliwego chłodu, drzwi jego warsztatu wylatywały wióry.
Katarzyna zwróciła się do koronczarki:
– Twój ojciec ostro pracuje, jak się zdaje. Co takiego robi?
– Trumnę. Pierwszą... dla brata Amabla.
– Pierwszą, powiadasz? Czyżby liczył na to, że potrzeba będzie ich więcej?
Azalia uśmiechnęła się dziwnie, a jej przenikliwe spojrzenie owionęło bezczelnie kasztelankę.
– Potrzeba będzie więcej i pani dobrze o tym wie! Czy oblężenie potrwa, czy miasto zostanie zdobyte, mojemu ojcu nie zabraknie roboty. Dobrze wiesz, pani, że przez ciebie wiele ludzi straci życie!
Wśród kobiet zaległa nieprzyjemna cisza. Katarzyna zastanawiała się, czy się nie przesłyszała. Gauberta i jej przyjaciółki spoglądały po sobie, nie wierząc własnym uszom. Kasztelanka pierwsza się otrząsnęła i zmarszczywszy brwi, spytała:
– Co masz na myśli, Azalio?
– Tylko to, co rzekł pan Bérault d’Apchier... chyba że źle usłyszałam. On chce złota i... ciebie, pani! Złoto możesz mu dać, ale siebie? Tak więc ludzie będą umierać za ciebie! Tylko za ciebie... ponieważ pan Arnold już nigdy nie wróci!
Cedząc słowa, zdjęła z cembrowiny dzban wypełniony wodą i miękkim ruchem bioder zarzuciła go sobie na ramię. Uśmiechała się perfidnie, zadowolona z wrażenia wywołanego przez słowa, które dotknęły Katarzynę w najczulsze miejsce. Nie zdążyła jednak odejść od studni, kiedy potężna para policzków wymierzonych przez Gaubertę, wspomaganych jej stu osiemdziesięcioma funtami żywej wagi, obaliła ją na ziemię wśród okruchów stłuczonego dzbana. Mocą rozpędu sama Gauberta upadła obok swej ofiary, usiadła na niej okrakiem i dalejże ją okładać i szarpać za włosy.