– Gauberto! – krzyknęła Katarzyna przerażona wściekłością wykrzywiającą twarz zwalistej kobiety. – Zostaw ją!
Gauberta jednak nie słyszała. Przyparłszy Azalię kolanem do ziemi, ciągnęła ją za warkocze, wreszcie napluła jej w twarz i zagrzmiała:
– Gdybym nie znała twojej bogobojnej matki, Panie świeć nad jej duszą, rzekłabym, że powiła cię maciora! Nagle martwisz się losem naszych mężczyzn, a gdy który mówi ci o miłości, to zadzierasz dumnie nosa! Marzy ci się wielki pan, a jako że nie możesz mieć pana Arnolda, pomyślałaś, że któryś z bandy Apchiera też załatwi sprawę, czyż nie? Którego sobie upatrzyłaś? Którego, śpiewaj mi tu zaraz!
Rozwścieczona, policzkowała dziewczynę z taką zaciętością, że Katarzyna wystraszyła się, iż wykończy ją na dobre.
– Rozdzielmy je, Babeto! – krzyknęła do swojej sąsiadki. – Gauberta gotowa ją zabić!
– Phi! Wielka mi rzecz! – żachnęła się żona wytwórcy świec – to by ją nauczyło rozumu. Mój najstarszy syn dosyć wylał przez nią łez. Ale, do usług, pani Katarzyno.
Z pomocą innych kobiet, które zresztą nie przykładały się zbytnio do swego zadania, ponieważ te poczciwe matki rodzin nie widziały niczego złego w tym, co przytrafiło się fertycznej koronczarce, udało im się odciągnąć spienioną Gaubertę od swej ofiary.
Czerwona od otrzymanych razów i od krwi spływającej ze zranionego okruchami rozbitego dzbana ramienia, koronczarka wstała zalewając się łzami. Jej przemoczona spódnica była uwalana błotem, a bluzka rozdarta na plecach. Jednak nieszczęsny widok Azalii nie ostudził zapału Gauberty, którą z trudem udawało się utrzymać z dala od dziewczyny. Po czym, ponieważ kobiety nie chciały jej wypuścić, ryknęła pod adresem dziewczyny, którą Maria odprowadzała do domu:
– Powinnaś tarzać się w błocie przed naszą panią i błagać ją o przebaczenie!
Augustyn, zaniepokojony wrzawą, wyszedł na próg warsztatu, trzymając w jednej dłoni młotek, a w drugiej drewniane kołki. Prawie wpadł na przybraną córkę – brudną, przemoczoną i pobitą.
– To nic – próbowała wyjaśniać Maria, czując wiszącą w powietrzu kolejną burzę. – Miała małą sprzeczkę z Gaubertą...
Lecz Augustyn, nie słuchając, odsunął ją ręką z drogi i ruszył w stronę grupki kobiet. Wytrzeszczył oczy, a jego twarz stała się tak samo czerwona jak jego wełniana czapka. Wymachując młotkiem wyglądał bardzo groźnie, lecz to nie wystarczyło, by przerazić wojowniczą handlarkę płócien.
– Ja nie chcę nic mówić! – wrzasnęła na widok cieśli. – Lecz z tej twojej córuni to niezłe ziółko! Gdybyś częściej pieścił jej boki, może nie byłaby taka złośliwa.
– A co takiego ośmieliła się powiedzieć? Może mi to powtórzysz?
– A myślisz, że będę się krępować?
Augustyn nadciągał jak burza wymachując młotkiem, tak że kobiety trzymające Gaubertę skuliły się, jakby chcąc uniknąć ciosów. Katarzyna puściła Gaubertę i stanęła między nią a cieślą.
– Dosyć tego! – rzuciła ostro. – Teraz ja mówię i macie mnie słuchać! Augustynie, zatknij swój młotek za pasek! A ty, Gauberto, masz natychmiast się uspokoić!
Cieśla zatrzymał się przed kasztelanką i niechętnie zdjął czapkę z głowy.
– Mam chyba prawo wiedzieć, co uczyniono mojej córce! – mruknął.
– Zgoda! – rzuciła Gauberta, której wracał dobry humor. – Lecz najpierw dowiedz się, co ona powiedziała. A co do tego, co jej zrobiłyśmy, to będziesz zadowolony: wymierzyłam jej policzek, czego ty nigdy nie ośmieliłeś się zrobić. I w każdej chwili mogę zacząć od nowa, chyba że sam się tym zajmiesz: powiedziała, że zgarniesz niezły grosz za trumny dla tych, którzy zginą przez panią Katarzynę!
– Ona nie mogła tego powiedzieć!
– Ale powiedziała! – wtrąciła Katarzyna. – Utrzymuje, że wszystkie te nieszczęścia spadły na miasto i jego mieszkańców z mojego powodu, tylko z mojego... Czy i ty jesteś tego zdania?
– Nnnnie... Oczywiście, że nie... Nikt z nas nie chciałby żyć pod panowaniem Apchierów. Są twardzi i okrutni. Lecz gdyby pan Arnold nie wrócił...
– Nie widzisz powodu, by bronić swoich – dokończyła twardo Katarzyna czując, że blednie.
Spojrzała uważnie na upartą twarz cieśli. Najwyraźniej miał jej za złe to, co właśnie się wydarzyło, lecz nie śmiał tego powiedzieć wprost. Lecz Gauberta, która wszędzie musiała wtrącić swoje trzy grosze, rzuciła:
– Pan Arnold wróci! A nawet gdyby nie wrócił, ma syna, a my mamy przeora za drugiego pana! I wara Apchierom od nas! A teraz możesz powiedzieć swojej córce, że zanim wyda Katarzynę, bo najwyraźniej o tym się myśli w waszej rodzinie, wyślemy Azalię nagą za mury, żeby przekonać się, co z nią zrobią „panowie” Apchierowie, na których ma taką wielką ochotę!
– Nie zaczynaj od nowa! – przerwała Katarzyna. – Nie mam tego za złe twej córce, Augustynie! Musi się bać, i to wszystko ze strachu. A ty ze swej strony nie gniewaj się na Gaubertę. Zrobiła to z przyjaźni do mnie. A teraz, pogódźcie się!
Augustyn niechętnie wymamrotał coś pod nosem, a Gauberta powiedziała, że Azalia może się jej nie obawiać, pod warunkiem że nie będzie opowiadać bredni. Następnie wszyscy zaczęli się rozchodzić. Mieszczki uniosły swoje dzbany i kłaniając się kasztelance podążały do swoich domów, żywo rozprawiając o wydarzeniu.
Katarzyna ruszyła na spotkanie z przeorem. Za nią podreptała Gauberta. Pomimo wszelkich oznak przywiązania okazywanego przez jej ludek, hrabinie było ciężko na sercu, gdyż wśród tego ogólnego poświęcenia i wierności odkryła małą zadrę. Niewielką wprawdzie i z pewnością niegroźną, lecz i tak za dużą w chwili, kiedy miasto powinno stanowić jedność.
Katarzyna co prawda nigdy nie miała złudzeń co do uczuć, jakie Azalia mogła do niej żywić od tamtego zimowego poranka, kiedy to na dziedzińcu zamkowym spostrzegła spojrzenia posyłane przez koronczarkę Arnoldowi. Wtedy to pojęła, że Maria miała rację i że Azalia mogła jej tylko nienawidzić. Lecz to, że również ojczym myślał tak jak ona, było dla niej przykrym odkryciem, gdyż kazało jej sądzić, że być może więcej osób w mieście myślało podobnie.
Gauberta drepcząca obok kasztelanki i obserwująca ją kątem oka przerwała jej ponure myśli z właściwą sobie gwałtownością.
– Nie należy się nimi przejmować, pani Katarzyno! Augustyn jest tak zapatrzony w swoją córunię, że nie zdaje sobie sprawy z tego, że to zła bestia, a na dodatek nie jest stąd!
– Ja też nie jestem stąd – odparła cicho Katarzyna.
Gauberta stanęła jak słup soli, postawiła dzban na ziemi i pokręciła głową z politowaniem. Katarzyna pomyślała, że mieszczka jest przekonana, iż jest słaba na umyśle.
– Pani? O Przenajświętsza Panienko! Ależ pani jesteś bardziej stąd niż kto inny. Może urodziłaś się w Paryżu, lecz co ci z tego pozostało? Pan Arnold i pani stanowicie jedno, a jeśli on nie jest stąd, to kto? Chcesz czy nie, jesteś kamieniem węgielnym zamku Montsalvy i nikt ani nic nie może cię stąd wyrwać... lub mówić co innego!
– Dziękuję ci, Gauberto! Lecz sądzę, że lepiej będzie dla nas wszystkich, by Azalia trzymała język za zębami i że trzeba jej pilnować.