Выбрать главу

– W tej chwili Jeannet już na pewno jest w Carlat. Stawiam swój hełm przeciwko kaczanowi kapusty, że wkrótce ujrzymy lance Kadeta Bernarda, które przyśle nam Eleonora, jego żona!

Jednak ani następnego, ani kolejnego dnia wspomniane lance nie pojawiły się i w zamku zakiełkował niepokój. Nawet kiedy Felicjan przyszedł do sierżanta z wielkim kaczanem kapusty, żeby zrobić wymianę na hełm, powitały go nieco wymuszone uśmiechy. W Montsalvy coraz mniej chciało się śmiać.

W Niedzielę Palmową zaczął padać deszcz i wydawało się, że nigdy nie przestanie. Nie był to jednak wiosenny deszcz, lecz okropne nawałnice niesione wściekłymi podmuchami wiatru, rozmywające zbocza i porywające strumienie czarnej ziemi na dno dolin, i wypłukujące korzenie drzew. Jak by tego nie było dosyć, spadł grad. Kule wielkości orzecha podziurawiły bezlitośnie rozmytą ziemię i siekąc pierwsze wrażliwe kiełki roślin, zniweczyły nadzieję na zbiory.

Najeźdźca jednak nie ustępował. Tkwił uparcie wśród morza błota, ukryty w podziurawionych przez grad namiotach, tych, których nie porwał szalejący wiatr zawieszając je na szczytach drzew. Zmuszony przez pogodę do zaprzestania ataków, stał się jeszcze bardziej zacięty i bardziej wściekły. Dowódcy pozajmowali opuszczone domy, lecz większość cierpiała niewygody, zgrzytając zębami na myśl o ciepłych łóżkach i szczelnych dachach ukrytych za pobliskimi, dobrze strzeżonymi, grubymi murami.

Katarzyna i przeor dwoili się i troili, by podtrzymać na duchu swoje owieczki.

– Odbudujemy wszystkie zniszczone domy! – zapewniała Katarzyna, mając na myśli Jakuba Serce i jego obficie zaopatrzone kantory.

– Bóg jest z nami – podejmował przeor Bernard. – Dlatego trzyma wroga w bezpiecznej odległości, oddalając od nas śmiertelne żniwo, mniejsza więc o kilka zagonów pszenicy czy żyta. Nie ma dymu bez ognia...

Jednak mimo wszystko zarządził wielkie modły zbiorowe. Nawet najstarsi nie pamiętali, żeby Wielki Tydzień był kiedykolwiek taki żarliwy... i taki mokry.

Większość mieszkańców, kiedy nie modliła się lub nie podsycała ognisk, spędzała czas na wypatrywaniu proporców hrabiego Armaniaka. Lecz horyzont niezmiennie pozostawał pusty.

Kiedy minął tydzień od wyruszenia Jeanneta z posłaniem, mieszkańcy Montsalvy zaczęli podejrzewać, że posłańcowi stało się coś złego. Ich złe przeczucia potwierdziły się w nieoczekiwany sposób.

Wielkanoc 8 kwietnia wstała z trudem, zalana deszczem, jak wiele poprzednich dni. Niebo wisiało nisko i zdawało się, że słońce opuściło ziemię na zawsze.

Katarzyna, podobnie jak inni, wstała z łoża wraz ze świtem, by oddać cześć Zmartwychwstaniu Pana. O świętowaniu oczywiście nie mogło być mowy. Przeor miał jednak odprawić uroczystą sumę, po której mieszczanie i uciekinierzy mieli zostać przyjęci w zamku na uroczystym posiłku.

Przygotowaniami zajęły się Sara, Donatka i Maria, które od świtu krzątały się w olbrzymiej zamkowej kuchni, jak za dawnych, dobrych czasów.

Katarzyna miała właśnie do nich dołączyć, kiedy zauważyła biegnącego w jej stronę co tchu Saturnina. On, zawsze taki poważny, w tej chwili zdawał się nieomalże wesoły. Według niego wiadomość, którą przynosił, była najlepszym prezentem wielkanocnym.

– Czyżby wreszcie nadciągała pomoc?

– Tak! Lecz nie ta, na którą czekaliśmy, pani Katarzyno. W każdym razie pomoc!

Istotnie, przed jedną z bram mały oddział starał się przedrzeć przez linię wroga, chcąc dotrzeć do zamku.

– Ilu ich jest?

– Wydaje się, że około dwudziestu. Nie mają żadnego znaku szczególnego, ale biją się dzielnie. Mikołaj czeka na twój rozkaz, pani, by podnieść kratę.

– Idę z tobą! Nie ma czasu do stracenia. Chyba że... Kasztelanka zachowała dla siebie dalszy ciąg swej myśli, która mogłaby zgasić radość starca. Bérault d’Apchier był szczwanym lisem. Kto mógł wiedzieć, czy ta mała grupa, bez znaku szczególnego, lecz „bijąca się dobrze”, nie była pułapką i sposobem na otwarcie bram miasta? Pobiegła jednak do bramy, pod którą istotnie wrzała walka. Dwudziestka jeźdźców, uzbrojonych jak popadło, przedarła się przez ludzi Apchiera, zaskoczonych niespodziewanym atakiem, i skierowała w stronę miasta. – Kim jesteście? – krzyknęła z murów Katarzyna.

– Otwórzcie, na Boga! – odparł ledwo dysząc czyjś znajomy głos. – To ja, Bérenger!

Głos ten dobywał się z wnętrza zadziwiającej kompozycji różnych części zbroi, miotającej pośrodku zawieruchy ogromnym toporem i kręcącej nim diabelskie młynki, niebezpieczne zarówno dla nieprzyjaciela, jak i dla swoich towarzyszy. Wojak ten rozdzielał na oślep ciosy, czyniące zdecydowanie większy honor jego dobrej woli niźli doświadczeniu. Na dźwięk znajomego głosu serce Katarzyny zadrżało radośnie.

Zanim jednak zdążyła wydać rozkazy, Mikołaj Barral i dwaj jego ludzie chwycili za kołowroty, podnieśli bramę i spuścili zwodzony most, a tymczasem łucznicy zasypali zbójników deszczem strzał.

Wejście Bérengera i jego kompanów odbyło się tak szybko, że ledwo most zadrżał pod końskimi kopytami, a natychmiast został podniesiony, zaś na olbrzymie, dębowe deski posypały się strzały i pociski z kuszy. Po chwili paź, zdejmując z głowy o wiele za duży jak dla niego hełm, z okropnym łoskotem swej fantazyjnej zbroi zeskoczył z konia prosto w objęcia sierżanta.

– Na rany Chrystusa, mój chłopcze! – ryknął Mikołaj. – Ależ z ciebie groźny wojak! Jakiś ty blady po tej zaciętej potyczce!

– Jeszcze nigdy w życiu nie miałem takiego pietra! – wyznał paź, szczękając zębami. – Pani! Co za radość ujrzeć cię znowu! – dodał, starając się na próżno zgiąć pokrywające go żelastwo, by skłonić się przed Katarzyną, – Przybyłem tak szybko, jak się dało, ale ciągle napotykałem przeszkody. Mam nadzieję, że nie ucierpieliście dotąd zbytnio?

– Nie, Bérenger, wszystko w porządku... lub raczej prawie w porządku. Lecz ty, mój chłopcze, skąd przybywasz?

– Od matki, która serdecznie cię pozdrawia i modli się za ciebie... a także z Carlat...

– Z Carlat? A ci ludzie? – spytała wskazując na jego towarzyszy zsiadających z koni.

– Oni są z Carlat. To wszystko, co gubernator mógł ci przysłać. A to dlatego, że hrabina Eleonora wyjechała do Tours, gdzie trwają już przygotowania do ślubu delfina z Małgorzatą Szkocką. Wolał też, by nie nosili znaków herbowych, po których wściekłe psy domyśliłyby się, że twierdza Carlat jest gorzej strzeżona.

Spośród nowo przybyłych wysunął się człowiek wyglądający na dowódcę i stanąwszy przed Katarzyną ukląkł na jedno kolano, by w ten sposób okazać, że on i jego ludzie są gotowi umrzeć dla niej. Katarzyna zamiast podziękować uśmiechnęła się blado.

Zawód był zbyt mocny: dwudziestu ludzi, kiedy ona liczyła na co najmniej dwie setki. Przy pomocy tak szczupłych sił nie uda się jej odeprzeć wroga.

Niepokój i zmieszanie na jej twarzy były tak widoczne, że Barral, obawiając się, jaki wpływ wywrze to na ludzi, którzy zbiegli się zaciekawieni zamieszaniem, pośpiesznie wkroczył do akcji.

– Trzeba przybyszy zaprowadzić do zamku, pani Katarzyno, pozwolić im odpocząć i posilić się. Anim się spodziewał, że z ciebie taki chojrak! – krzyknął rubasznie, waląc Bérengera po plecach z taką siłą, że ten aż się zakrztusił. Po czym dodał ciszej: – Lepiej, żeby nowina nie rozeszła się zbyt szybko. Na razie należy powiadomić tylko radę... i przeora.

Ten zresztą właśnie nadchodził, radośnie rozchlapując kałuże i nie troszcząc się o swój odświętny habit.

Wtajemniczony w sytuację, wszedł bez wahania do gry i głośno wyraził radość z powrotu pazia. Następnie skierował wszystkich w stronę zamku, oznajmiając, że po mszy rada zbierze się wyjątkowo w sali kapitulnej klasztoru.