Josse Rallard, widząc, co się święci, zamilkł i zginając się w ukłonie wyszedł z pokoju.
Rozdział czwarty
ROBACZYWY OWOC
– Słodka pani... – ośmielił się Bérenger – nie powinnaś tu przebywać. Tu jest zbyt zimno i wilgotno, a ty jesteś cierpiąca. Popatrz: twoje ręce drżą...
Ubrana w grubą, welurową suknię i pelisę z popielic Katarzyna szczękała zębami. Jej czerwone policzki i zbyt błyszczące oczy zdradzały gorączkę, lecz ona uparła się, by siedzieć w tej sali o niskich, ciężkich sklepieniach, w której panował przenikliwy ziąb pomimo rozpalonego do białości kosza żarowego stojącego przy taborecie, na którym siedziała.
Pomieszczenie sprawiało ponure wrażenie. Znajdowało się w podziemiu wieży i prowadziło dwoma korytarzami do zamkowego więzienia. Do tej pory służyło ono do przechowywania kadzi z solonym mięsem i rybami oraz beczek z winem, gdyż będąc wydrążone w skale stanowiło doskonałe piwnice.
Katarzyna kazała je wybudować wbrew sobie, lecz w każdym szanującym się zamku musiały się znajdować pomieszczenia sprawiedliwości.
Pośrodku sali, pod sklepieniem ozdobionym kwiatonami, z którego zwisał żelazny pierścień, otwarto szeroki właz, ukazujący pierwsze szczeble ginącej w mroku drabiny. Drabina ta powinna prowadzić do lochów, w rzeczywistości jednak stanowiła początek tajemnego przejścia podziemnego, które zostało wybudowane w miejscu dawnego podziemnego strumienia. Broniły go potężne, żelazne kraty i żołnierze trzymający przy nim straż w dzień i w noc, na wypadek gdyby nieprzyjaciel odkrył ukryte wejście.
Tej nocy kasztelanka i jej paź byli sami pośrodku głębokiej ciszy Przerywanej jedynie trzaskaniem ognia i zduszonym oddechem pazia.
Minęło już około godziny od chwili, kiedy Josse, który wziął na siebie niebezpieczne zadanie posłańca, powiódł grupę ludzi podziemnym przejściem. Zaprowadził ich doń Mikołaj Barral, uzbroiwszy jak najlepiej, lecz tak, by nie czynili najmniejszego hałasu. Oprócz Mikołaja i jego dwóch ludzi wyprawa składała się z dwóch braci Malvezinów, Jakuba i Martiala, Wilhelma Bastida, który był silny jak tur, i olbrzymiego Antoniego Couderca, kowala. Wszyscy mieli topory i sztylety. Jedynie Antoni uzbrojony był w ciężki młot kowalski.
– Nie umiem władać bronią, lecz możecie mi wierzyć, że tym potrafię wywijać! – wyjaśnił. – Mam zamiar rozbić parę tych zakutych łbów! To będzie już przynajmniej jakieś pocieszenie za nasze ofiary!
Tego bowiem dnia o świcie Bérault przypuścił morderczy atak na miasto. Rozbójnicy, rozjuszeni długim oczekiwaniem w deszczu i słocie, rzucili się z taką wściekłością do drabin, że z wielkim trudem przyszło odpierać ich natarcie.
Prawie zdobyli barbakan bramy Aurillac, lecz Donat de Galauba widząc niebezpieczeństwo rzucił się w wir walki wraz z chmarą chłopców stajennych, z których od początku oblężenia starał się zrobić żołnierzy. Idąc za przykładem starego wiarusa, chłopcy dokonywali cudów, lecz trzech z nich padło w boju, a sam Donat, z gardłem przeszytym strzałą z kuszy, w ogniu walki zakończył pełne honoru życie poświęcone rodowi de Montsalvy. Leżał teraz sztywny w swojej starej zbroi pośrodku honorowej sali zamku, złożony na chorągwi Montsalvych, której zawsze dzielnie bronił.
Katarzyna osobiście włożyła w splecione dłonie zmarłego jego wielką szpadę, a u stóp Donata na aksamitnej poduszce złożyła jego rycerskie rękawice i złote ostrogi.
Zapłakała nad starym sługą, który umarł dla niej. Łzy i żal wzmogły jej gniew i nienawiść. Ze zniecierpliwieniem dała rozkaz do wymarszu.
– Potrzebuję jeńców! – rzuciła do Mikołaja. – A przynajmniej tego jednego!
Teraz czekała walcząc z gorączką i słabością.
– O Boże, jak to długo trwa... – wyszeptała. – Oby tylko nic złego im się nie stało!
Paź, który wstrzymywał oddech, by nie przerwać myśli swej pani, wreszcie zdobył się na odwagę.
– Czy chcesz pani, bym poszedł zobaczyć? Mógłbym dotrzeć do wejścia i posłuchać, czy nie wracają.
Uśmiechnęła się do młodziana, wiedząc, ile kosztuje jego wrodzoną ostrożność ten akt odwagi.
– Nie, nie trzeba Bérenger. Tam jest tak ciemno, że mógłbyś skręcić kark.
– Wziąłbym jedno z naszych łuczyw...
– Nie, siedź spokojnie! Twoje miejsce jest przy mnie. Zresztą... chyba słyszę kroki...
– W rzeczy samej... lecz odgłosy dochodzą z góry, nie z podziemia. Po chwili na schodach pojawił się przeor Bernard z dwoma braćmi Cairou. Na widok Katarzyny zamotanej w futro pokręcił głową z litością, ale i z dezaprobatą.
– Podejrzewałem, pani, że cię tutaj zastanę! Doprawdy, to nierozumne! Czemu nie pozwolisz poprowadzić całego przedsięwzięcia Jossemu i Mikołajowi? Poradzą sobie sami. Czyżbyś nie miała do nich zaufania?
– Wiesz dobrze, że mam, lecz to jest sprawa wymierzenia sprawiedliwości, a sprawiedliwość w tym zamku należy do mnie. Jest moim obowiązkiem... i moim prawem!
– Lecz jest także i moim! Pozwól więc, że cię zastąpię, Katarzyno. Gorączka cię męczy i ledwo trzymasz się na nogach. Wróć do siebie i pozwól mi działać: obiecuję, że będziesz zadowolona. Lecz przez litość dla siebie samej posłuchaj mnie: wyglądasz okropnie.
Kasztelanka w istocie była tak zmęczona, że gotowa była ulec, kiedy u jej stóp rozległ się potworny zgiełk, a z podziemia wyłonił się hełm Mikołaja.
– Udało się, pani Katarzyno! Udało się! – oznajmiał ciężko dysząc po skończonej niedawno batalii. – Mamy go!
Katarzyna na te słowa zerwała się z miejsca. Pobladła jak chusta, lecz jej oczy zabłysły nowym blaskiem.
– Pojmaliście Gerwazego?
– Tak, pani! Prowadzimy go do ciebie!
W istocie. Z centralnego otworu jak z wulkanu trysnęła wrząca lawa zbroi i ludzi, którzy chcieli wydostać się na powierzchnię wszyscy naraz, gadając jednocześnie. Niska sala, jeszcze przed chwilą tak pusta i cicha, wypełniła się hałasem i szczękiem zbroi.
Pchnięty brutalnie przez kowala człowiek ze związanymi na plecach rękami upadł przed Katarzyną. Po jego twarzy w kolorze popiołu spływała krew z rany na głowie. Nic nie pozostało z pyszałkowatości Gerwazego Malfrata teraz, kiedy sam i bezbronny stanął wśród kręgu nienawidzących go ludzi.
Był to postawny, dobrze zbudowany młodzieniec o jasnej cerze, rudych włosach i jasnobrązowych oczach. Zwykł chwalić się swymi muskularni przed dziewczętami, lecz w tej chwili skurczył się, przerażony, o połowę i, tkwiąc z nosem w posadzce, nie śmiał podnieść oczu na otaczających go ludzi ze strachu przed tym, co mógłby wyczytać w ich spojrzeniach.
Kiedy ciśnięto go na podłogę, twarz Marcina Cairou pokraśniała z dzikiej radości. Ruszył przed siebie, by rzucić się na jeńca, lecz przeor Bernard chwycił go za ramię i osadził w miejscu.
– Nie, Marcinie! Uspokój się! Nie do ciebie ten człowiek należy, lecz do nas wszystkich!
– Do Bertylki on należy, ojcze przeorze! Życie za życie!
– Być może nie jest to taki zły pomysł... – powiedziała Katarzyna w zamyśleniu. Przez chwilę przyglądała się uważnie człowiekowi dyszącemu u jej stóp, następnie zwróciła się do Mikołaja, który purpurowy z dumy czekał na pochwały: – Wzięliście tylko jednego jeńca, sierżancie? Czy ten człowiek był sam?
– Pani chcesz żartować, Katarzyno! Było ich ośmiu!
– A gdzie są pozostali?
– Ubici! Nie posiadamy w zamku wystarczających zapasów, by żywić na dodatek schwytane sępy!